Varia

Wydrążony człowiek

Fot. Materiały prasoweFot. Materiały prasowe
Na marginesie filmu „Oppenheimer” w reżyserii Christophera Nolana

Zamiast znów bawić się w zakrzywienia czasoprzestrzeni Christopher Nolan w potężnej w każdym tego słowa znaczeniu biografii ojca bomby atomowej pyta, do czego zdolny jest człowiek, gdzie kończy się jego odpowiedzialność za własne czyny. Skrajnie pesymistyczny „Oppenheimer” nie mnoży efektów specjalnych, choć technicznie to niebywała robota. W centrum stawia tytułowego bohatera w fenomenalnej, ascetycznej kreacji Cilliana Murphy’ego. Jego twarz i oczy znaczą więcej niż świat dookoła.

Nowy film Christophera Nolana byłby czymś zupełnie innym, gdyby reżyser nie zobaczył, że Cillian Murphy to J. Robert Oppenheimer. Nieważne, czy był pierwszym czy ostatnim kandydatem do tej roli, nie można mieć żadnych wątpliwości, że w niewielu obrazach od głównego wykonawcy zależy aż tak wiele. Murphy jest na ekranie przez dziewięćdziesiąt procent trwającego trzy godziny seansu. Z pozoru gra tylko tyle, ile jest niezbędne, czasem obecny jedynie na drugim planie. Jednak gra więcej niż wszystko i to tak, że nie można oderwać od niego oczu. To nie jest rola, która rozsadza ekran, dlatego nie da się jej porównać do moich ukochanych kreacji Ala Pacino, a w ostatnim czasie Madsa Mikkelsena w „Na rauszu” Thomasa Vinterberga, który to występ mam za największe objawienie ostatnich lat. Rola Murphy’ego rozsadza samego aktora, w czym udział bierzemy również my na widowni. Oppenheimer Murphy’ego od początkowych sekwencji ma w sobie rys szaleństwa i niezaprzeczalne piętno geniuszu. Jako skrajny indywidualista za nic ma tuzy nauki z Nielsem Bohrem i Albertem Einsteinem na czele. Mógłby powiedzieć, że fizyka kwantowa to on, sam dla siebie jest punktem odniesienia. Znać w tym niewzruszoną wiarę we własne możliwości, ale też wyraźny ślad narcyzmu. To nie jest typ, co zabiega o względy otoczenia. Podąża własną drogą, nawet wtedy, gdy rani przy tym innych. Wydaje się, że w swej wspinaczce na szczyt unieważnia moralne normy. Do czasu, kiedy go dościgną i rozwalą w pył monolit pozornie nie do skruszenia.

Nolan to wie, dlatego medium „Oppenheimera” czyni twarz Cilliana Murphy’ego. Kamera znakomitego operatora Hoyte van Hoytemy ukazuje ją w różnych perspektywach, nie stroniąc od ogromnych zbliżeń. Twarz aktora jest tajemnicą – nie wiem, czy do zgłębienia. Młoda z błyskiem w oczach, za chwilę naznaczona przez czas, już stara, wyzuta z pasji. Magnetyczna i nieprzenikniona, bo Oppenheimer to wielki gracz. Dotknięta przeczuciem przeznaczenia, bo praca nad bombą staje się dla bohatera wyzwaniem większym i ważniejszym niż życie, ale radość z przekraczania granic ludzkości też muśnięta jest ledwie dostrzegalną skazą. Przebywamy z genialnym naukowcem drogę od tryumfu do upadku, od rękawicy rzuconej światu do chwili, gdy przez świat zostaje wypluty. Wtedy twarz Murphy’ego szarzeje, oczy tracą blask. Oppenheimer Murphy’ego, choć ciągle wierny sobie, staje się człowiekiem nagle pozbawionym punktów oparcia. Choć porównanie do Prometeusza to przede wszystkim reklamowy slogan, ma wówczas w sobie coś z Edypa, który poznał swój kres.

Nad filmem Nolana unosi fatum jak z antycznej tragedii. Najważniejsze jednak, że reżyser i aktor zdają sobie sprawę, w jakim stopniu ich bohater kumuluje w sobie sprzeczności. Dlatego powstrzymują się przed jednoznacznym osądem, nie oskarżają ani nie uderzają w otwarcie hagiograficzne tony.

Nie znaczy to oczywiście, że autor „Dunkierki” wypiera się swej fascynacji szefem Projektu Manhattan, który dał światu bombę atomową, z wybawienia przeistaczającą się w przekleństwo ludzkości. Sam fakt, że opowieść do tego stopnia koncentruje się na Oppenheimerze, a Murphy mimo kameralnego aktorstwa wypełnia sobą cały ekran, jasno określa sympatie Nolana. W ekspozycji filmu młody Robert czyta „Ziemię jałową” Eliota, studiuje Freuda, ogląda obrazy Picassa, wybiera się na „Święto wiosny” Strawińskiego. Dużo tego w krótkim czasie trochę dlatego, żeby nie umknęło nawet mniej uważnemu widzowi, ale Nolan nie kryje, że miejsce Oppenheimera widzi pomiędzy tymi gigantami. Przy okazji też podnosi poprzeczkę publiczności. Do tego, żeby zrozumieć jego ostatnie dzieło, nie wystarczy zachłystywanie się sztuczkami z „Interstellar”, „Incepcji” czy „Tenet”. Dobrze jest wiedzieć, kim są ci panowie i rozumieć, o czym się mówi z ekranu. Tym bardziej, iż mówi się nie tylko jak na kino tego twórcy bardzo dużo.

To podstawowa zmiana, jaką przynosi „Oppenheimer” w porównaniu z poprzednimi przebojami Nolana. Starannie reglamentowane doniesienia medialne mówiły o tym, że również i tym razem mierzy on w technologiczne przekroczenia, że mamy nastawić się na coś, czego nigdy w dorobku tego twórcy nie było. Ostatnie blockbustery spod ręki autora „Memento” opierały się na nagromadzeniu efektów, grach z czasem, przestrzenią i grawitacją, czego stał się niezrównanym mistrzem. Tyle że przynajmniej ja w tych zabawach odnajdywałem się słabo, wspominając początki reżysera, kiedy nie efekty były u niego najważniejsze, a ludzie. Nie bez powodu najbardziej cenię „Memento”, szanuję „Bezsenność”, a uwielbiam „Mrocznego Rycerza”. Tyle że jego siła w tej samej mierze była zasługą Heatha Ledgera w roli Jokera. Trzeba było dwóch dekad, reżysera „Jokera” Todda Phillipsa i Joaquina Phoenixa, by na tym samym polu zaproponowali coś o podobnej wadze.

Ostatnim filmem Nolana, który zrobił na mnie wrażenie, była „Dunkierka” – imponowała rozmachem i klaustrofobią jednocześnie, przeczuciem nieuchronnej katastrofy. Nie wiem, czy można uważać go za zapowiedź „Oppenheimera”, ale już tam nie tracił z oczu bohaterów, sprawiał, że razem z nimi oddychaliśmy, tak jak dziś idziemy krok w krok za Cillianem Murphym. Bo technologia tym razem ukryta jest nie w spektakularnych trickach, a w krystalicznej czystości obrazu i potędze dźwięku. Choć podczas seansu nie zwracamy na to szczególnej uwagi, trudno we współczesnym kinie znaleźć obraz tak dopieszczony w każdym szczególe, tak pozbawiony wszelkich niekonieczności. Reżyser ukazuje rozszczepiające się na ekranie cząsteczki (kiedy bohater o tym mówi, odrobina w tym tautologii), jakby chciał postawić na utworze własny dawny stempel. Wszystko jest jednak przygotowaniem do kluczowej sekwencji próbnej detonacji bomby, a ta rzeczywiście wbija w fotel. Tym, którzy jeszcze nie widzieli, więcej nie zdradzę, powiem tylko, że Nolan zna doskonale siłę ekranowej ciszy i dobrze wie, co to kontrapunkt. Chociaż wypełniająca opowieść muzyka Ludwiga Göranssona też jest wysokiej próby.

Nie spodziewałem się, że napiszę coś takiego o dziele Christophera Nolana, ale film taki jak „Oppenheimer”, oczywiście w ówczesnej skali, mogliby nakręcić kilka dekad temu (a pierwszy i dziś) Martin Scorsese i Francis Ford Coppola. Nolan trzy lata temu skończył pięćdziesiątkę, a teraz wpisuje się w wielką tradycję amerykańskiego kina, zbaczając z własnej ścieżki utopionego w technologii innowatora. Ponoć najbardziej mu zależało, by „Oppenheimer” był jak najbardziej analogowy, by nic nie odwracało uwagi od historii. Napisał zatem doskonały, klarowny scenariusz, naszpikowany celnymi ripostami i wiarygodnymi szkicami drugoplanowych postaci. Trzeba pogodzić się, że wszystko w nim koncentruje się na protagoniście, więc cierpią choćby kobiety Roberta, ale tak już tym razem jest, że mają dookreślać jego charakterystykę. Inna rzecz, że szczególnie Emily Blunt, ale i Florence Pugh, wykorzystują szansę, w kilku momentach zaznaczyć, że bez nich obraz mężczyzny byłby o rys uboższy.

„Oppenheimer” w ogóle jest znakomicie obsadzony, niektórych aktorów trudno rozpoznać spod charakteryzacji. Objawieniem wartym Oscara jest dla mnie drugoplanowa kreacja Roberta Downeya Jr. Świetny przecież artysta, często w swych filmach jednak bardziej showman, z miną Sfinksa zagrał prawdopodobnie najbardziej oszczędnie w swej karierze. Jako enigmatyczny, do bólu cyniczny Lewis Strauss sprawia, że nie sposób oderwać od niego oczu.

Trzy godziny seansu mijają bardzo szybko, w niektórych sekwencjach Nolan i jego ludzie nie dają szansy na złapanie oddechu. Po kretyńskich rozstrzygnięciach oscarowych z tego roku, pominięciu „Duchów Inisherin” i „Tár” (oba te filmy są mi jednak znacznie bliższe niż „Oppenheimer”, kwestia gustu), przywracają wiarę, że amerykańskie kino wciąż umie być poważne, nie musi mrugać do widza ani bawić się postmodernistycznymi wytrychami. Monumentalny w każdym calu „Oppenheimer” stawia bowiem pytania najcięższego kalibru – o to do czego – w dobrym i złym – zdolny jest człowiek, dokąd prowadzi niekłamany geniusz, ile trzeba, by świat wypadł z ram i pokazał groźne oblicze. Wreszcie o konsekwencje swych czynów i o to, jaką cenę trzeba zapłacić za późną samoświadomość.

W końcowych sekwencjach wydaje się, jakby ekran matowiał, z twarzy Cilliana Maurphy’ego odpływały barwy. „Między pomysłem/ A stworzonym dziełem/ Między impulsem/ A odwzajemnieniem/ jest strefa Cienia” – pisał Thomas Stearns Eliot w „Wydrążonych ludziach” (tłumaczenie Antoniego Libery). Oppenheimer patrzy na nas oczami wydrążonego człowieka. Jakby została w nim tylko pustka.
 



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image