Varia

Wyczerpani

Fot. Klaudyna SchubertFot. Klaudyna Schubert
Na marginesie „Kotki na gorącym blaszanym dachu” w Teatrze Kochanowskiego w Opolu

To nie jest „inscenizacja klasyki amerykańskiego dramatu XX wieku”, jakiej moglibyśmy się spodziewać - dobrze skrojona, uwodzicielsko efektowna. Radosław Stępień zaskakuje kluczem obsadowym, bo wyobrażaliśmy sobie tych samych wykonawców, ale w innych rolach. Schodzi do sedna sztuki Williamsa, by odrzeć ją z ozdobników. Po jednej z najlepszych polskich inscenizacji autora „Nocy Iguany” w uszach zostaje dziwny szept kotki Margaret, chropawa forma, spętani ludzie.

Gdy w 2016 roku wydawnictwo Znak publikowało tom dramatów Tennessee Williamsa w przekładzie Jacka Poniedziałka, wydawało się, że amerykański pisarz na nowo zawojuje polskie sceny, a znakomity aktor i tłumacz stanie się dla niego tym, kim dla polskiego Szekspira był w swoim czasie Stanisław Barańczak – wprowadzi go pod nasze strzechy. Wieszczył to Jan Englert, Krystyna Janda przekonywała, że Williams podbije serca nowego pokolenia, Andrzej Chyra zachęcał do odkrywania jego dramatów na nowo, zaświadczając, że wciąż chce się także w nich grać, o czym, on odtwórca roli Stanleya Kowalskiego w „Tramwaju” Krzysztofa Warlikowskiego, rzeczywiście co nieco wiedział. Przytaczam te hasła, pamiętając, iż w owym czasie służyły reklamie książki, nie bez przyczyny. Zebrano w niej pięć utworów – „Szklana menażeria”, „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Kotka na gorącym  blaszanym dachu”, „Słodki ptak młodości” i „Noc Iguany” – z których trzy (pierwszy, drugi i czwarty) uważam za bezdyskusyjnie wybitne. Teraz opolski Teatr Kochanowskiego kazał mi na nowo spojrzeć na „Kotkę…”, wrócić do tego tekstu z innym nastawieniem. Nadrobił niejako zaległości innych polskich scen, bo przewidywania dotyczące ekspansji Williamsa raczej się nie sprawdziły. Sam Poniedziałek zrealizował przed laty w Opolu świetną „Szklaną menażerię”, „Tramwaj zwany pożądaniem” w warszawskim Ateneum przyniósł wspaniałą rolę Julii Kijowskiej jako Blanche, Kuba Kowalski pokazał „Kotkę…” w poznańskim Teatrze Polskim, swoich zwolenników miała ta sztuka w wersji warszawskiego Teatru Narodowego. Wcześniej „Słodkiego ptaka młodości” z Dorotą Kolak i Piotrem Domalewskim wystawił w gdańskim Wybrzeżu Grzegorz Wiśniewski, wykorzystując przygotowany na tę okazję przekład Jakuba Roszkowskiego. Mam tamto przedstawienie niemal za arcydzieło, ciągle czekając na aktorkę i reżysera, którzy jak Kolak z Wiśniewskim, schodząc na dno ludzkiej degradacji, ale nie pozbawiając bohaterki godności, weszliby równie mocno w ten utwór, bo tkwią w nim niemal nieograniczone możliwości.

Twórczość amerykańskiego pisarza nie jest więc w polskim teatrze nieobecna, ale nie oddziałuje z taką siłą, z jaką by mogła. Wymieniłem spektakle, jakie pamiętam – nie jest ich wiele. Pominąłem „Tramwaj” z paryskiego Odeonu, bo tam dramaturgiczna podstawa była jedynie punktem wyjścia do wspólnych poszukiwań Isabelle Huppert i Krzysztofa Warlikowskiego, i pewnie wiele innych. Tyle że żaden z nich w ostatnim czasie nie sprawił, bym dla polskiego Williamsa pakował walizkę. Inna sprawa, że oczekiwania, by pisarz stał się powszechnie u nas grany, nie były zbyt realistyczne. Tennessee Williams to nie William Szekspir – pod żadnymi strzechami nie będzie mu wygodnie. Głębokie wejście w jego światy niesie za sobą koszty. Trzeba zmierzyć się z potrzaskaniem bohaterów, złymi emocjami, no i rozpaczą w najbardziej esencjonalnej formie. Sztuki autora „Szklanej menażerii” nie były pisane ku pokrzepieniu, raczej dla rozwalenia serc. Bo i on sam serce miał na kawałki potrzaskane. Wiele lat nie mogła poradzić sobie z tym choćby amerykańska kultura, ukazując, choćby w głośnych ekranizacjach dramatów, jego ugrzecznioną, ocenzurowaną twarz. Rugowano więc wątki homoseksualne, tuszowano przechodzącą w wulgarność ostrość replik. Tymczasem spotkanie z tym twórcą wymaga bezwzględnej uczciwości. Jego świat i świat przez niego opisywany nie są dobre. Nikt nie pogłaszcze nas po głowach, nie da chusteczek, byśmy otarli łzy.

Spektakl w opolskim Teatrze Kochanowskiego wyreżyserował Radosław Stępień. Kibicuję mu, choć ostatnio trochę za nim nie nadążam. Pracuje jak szalony, zmienia miasta i tytuły. Prawdopodobnie owo zagęszczenie to efekt nagromadzenia terminów po pandemii, ale dobrze czasem wziąć głębszy oddech. Tym bardziej, że sukces opolskiej „Kotki...” wskazuje, w czym młody inscenizator jest najmocniejszy. Widać to było już kilka lat temu, gdy w gdańskim Teatrze Wybrzeże wystawił fantastycznie „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera z porażającą rolą Mirosława Baki. Młody twórca umie na nowo spojrzeć na sztuki pozornie na wskroś znane i woli utwory dobrze napisane. Nic więc dziwnego, że wybrał „Kotkę na gorącym blaszanym dachu”.

Opolska inscenizacja odbiega jednak od oczekiwań. Stępień wraz z dramaturgiem Konradem Hetelem traktują sztukę jako punkt wyjścia do własnego szukania. Tną Williamsa bezlitośnie, ale – co najważniejsze – nie wyrządzają mu najmniejszej krzywdy. W Teatrze Kochanowskiego pada więc znacznie mniej słów niż zostało zapisane w dramacie, ale nie uroniono niczego z jego esencji. Stępień i Hetel dokonali przy tym kilku znaczących przesunięć, pozwalających spojrzeć na „Kotkę…” całkiem inaczej niż się do tego przyzwyczailiśmy. Najważniejsze zaskoczenie dotyczy obsady. Margaret – tytułową postać – gra delikatna, choć pełna żaru Magdalena Maścianica. Mae, wychowującą gromadkę dzieci, Katarzyna Osipuk, która zazwyczaj bywa obsadzana w rolach skrajnie wyrazistych. Zapewne dziewięciu na dziesięciu inscenizatorów rozdałoby te role na odwrót, unikając ryzyka. Tymczasem Maścianica gra inną Kotkę – zduszoną, jakby przytłoczoną do ziemi, a mimo to jeszcze bardziej wściekłą. Tyle że jej złość została uśpiona w delikatności, ta zaś robi za skorupę, w której dziewczyna zamyka się przed światem. Mae Osipuk prowadzi swą rolę na dwóch biegunach, pozorny spokój łączy z wybuchami złości, gdy nici intrygi uciekają jej z rąk. Brick Jakuba Klimaszewskiego ma w sobie udręczenie pijaka i spętanie utajonego geja. Ledwie dostrzegalnie ukazuje aktor śmiertelne zmęczenie swego bohatera. Znakomity jest Bartosz Woźny jako Tatula (wolę Dużego Tatę, jak w dramacie przetłumaczonym przez Poniedziałka), pod przyjazną fizjonomią skrywający niepohamowaną wściekłość na świat i na siebie. Kiedy wybucha stekiem bluzgów, zdaje się zdolny do wszystkiego. Jednak i w nim jest wewnętrzne spętanie – najważniejszy temat spektaklu Stępnia, bliski twórczości i życiu Tennessee Williamsa.

Kilka chwil wystarczy Karolowi Kossakowskiemu, by zarysować pełną sylwetkę Goopera. Judyta Paradzińska sprawia, że Matula (analogicznie, dla mnie lepiej Duża Mama) wychodzi z cienia męża jako ta, co poświęci wszystko, by ratować fałszywy spokój rodziny. Służy inscenizacji Teatru Kochanowskiego umieszczenie jej na małej scenie wśród gimnastycznych drabinek, kozłów, materaców. To przestrzeń fragmentaryczna, celowo nieposkładana, oddająca wewnętrzne życie postaci z „Kotki…”. W opolskim przedstawieniu wszystko ma swe uzasadnienie, jedno wynika z drugiego. Także dlatego scenograf Konrad Hetel dał bohaterom miejsce do treningu w zadawaniu sobie ran.

Nie znaczy to jednak, że postaci z opolskiego przedstawienia są jednoznacznie złe, do cna zepsute. Przeciwnie, zapewne tlą się w nich jeszcze resztki dobrego, jakaś przybrudzona jasność. Tyle że kryje ją mrok świata, dławi ich dojmujące zmęczenie. „Kotka na gorącym blaszanym dachu” to historia ludzi wyczerpanych, bardzo bliska naszemu dzisiejszemu stanowi ducha. Tennessee Willliams mówiony szeptem, zduszony, a przez to jeszcze bardziej przeszywający.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image