Varia

Spokojnie, to tylko wydmuszka

Fot. Materiały PrasoweFot. Materiały Prasowe
Na marginesie filmu „Bo się boi” w reżyserii Ariego Astera

„Bo się boi”, a raczej Beau się boi – skąd wziął się polski tytuł? – a ja śmiertelnie się nudzę. Łatwo było przewidzieć, iż nowy film autora „Dziedzictwa. Hereditary” z główną rolą Joaquina Phoenixa okrzyknięty zostanie dziełem niemalże epokowym, odważnie eksplorującym wszystkie lęki współczesności i tak się stało. Nic nie poradzę jednak, że widzę w nim tylko popis narcystycznej grafomanii, a w Asterze najbardziej przecenionego reżysera naszych czasów, choć w tej dziedzinie konkurencja jest spora.

Wychodzę z kina śmiertelnie zmęczony trzygodzinnym seansem, siadam na ławce, odpalam internet w telefonie i… nie jestem zawiedziony. Już podczas oglądania „Bo się boi”, trochę szukając sobie jakiegoś zajęcia, w myślach obstawiałem, w którą stronę pójdą zachwyty polskich recenzentów i cóż… Okazało się, że nie byłem w błędzie. Czytam więc, że film Astera to „psychoterapia na sterydach”, „odyseja szaleństwa na kwasie”, „epopeja o ludzkim lęku”. Zachwyty nad wizjonerską siłą reżyserii Astera sąsiadują z uznaniem dla roli Phoenixa, co łatwo zrozumieć, bowiem laureat Oscara jak to ma w zwyczaju wciela się w Beau całym sobą, bez żadnych bezpieczników. Czy jednak tworzy wybitną kreację? O tym za chwilę. Na razie nadmieńmy tylko, że w opiniach krytyków zdarzają się też głosy w kontrze. Przytoczę mój ulubiony autorstwa Bartka Czartoryskiego: „Psychoanalityczny, megalomański kogel-mogel wybełtany brudną zastrupiałą stopą. Ledwie przełknąłem”. Mocne, ale w punkt.

Bo „Bo się boi” wydaje się przede wszystkim filmem skrajnie wyrachowanym. Asterowi nie wystarczyła najwyraźniej łatka odnowiciela horroru, przyznana też zresztą mocno na wyrost. „Dziedzictwo. Hereditary” mnie nie porwało, choć doceniłem rolę Toni Colette. „Midsommar. W biały dzień” wydało się obrazem skrajnie przereklamowanym, na siłę nowatorskim, a w gruncie rzeczy pustym w środku. Aster doszedł chyba do wniosku, że chcąc być reżyserem traktowanym jako prawdziwy Artysta i szeroko dyskutowanym od forów krytycznych po spotkania psychoanalityków musi po prostu kręcić rzeczy niemiłosiernie rozciągnięte, bo wtedy będzie bardzo na poważnie. Zatem już „Midsommar” było trudne do wytrzymania, pełne pustych jałowych sekwencji (wiem, fani powiedzą, że służyły „budowaniu nastroju”), ale to nic w porównaniu z „Bo się boi”. Tutaj te same prawdy i konkluzje powtarza się wielokrotnie, jak tępemu uczniowi wtłacza widzowi do głowy możliwe niezliczone interpretacje. Można być pewnym, że mimo odosobnionych głosów przeciw film doczeka się ich setek. Na początek klucz psychoanalityczny, z Freudem i Karen Horney na czele. Potem religia, bo przecież „Jezus widzi twoje świństwa”, jak głosi długo widoczne na ekranie graffiti. Wreszcie klasycy kina z wczoraj i z dziś, bo już dziś porównuje się Astera z Ingmarem Bergmanem i Davidem Lynchem. Papier cierpliwy, ale te zestawienia wydają się jednak mocno nie na miejscu. Bliżej amerykańskiemu reżyserowi do Larsa von Triera, ale z najgorszego okresu jego twórczości. Pobrzmiewa w „Bo się boi” coś z psychoanalitycznej głębi „Nimfomanki” i artystowskich póz „Domu, który zbudował Jack”. Jednak nie można generalizować, Lars von Trier to również „Europa”, „Przełamując fale”, „Dogville”, a przede wszystkim „Melancholia”, którą mógłbym oglądać niemal w nieskończoność. Ari Aster dotychczas nie zrobił niczego porównywalnego.

Zaczyna się od sceny tylko z początku trudnej do rozszyfrowania. To oczywiście poród głównego bohatera widziany z jego perspektywy zgodnie z wykładnią psychoanalityczną ukazany jako pierwsza w życiu człowieka trauma do przepracowania. W dodatku Beau upada i wali się w głowę. Wszystko jasne? Jasne na pewno to, że po latach stanie się pacjentem, dlatego oglądamy go podczas terapii, służącej Asterowi jako pożywka do serii niewyszukanych żartów z psychoanalityków. „ – Która godzina? – Chce pan o tym porozmawiać”, gdyby padł, byłby najbardziej wyszukanym. Trop psychoanalityczny nie opuszcza nas zresztą niemal do końca. Pełno w „Bo się boi” kanałów, bo przecież kanał rodny, a Beau wydaje się najbardziej klinicznym z możliwych przypadkiem kompleksu Edypa. Przerażająca mamusia zwraca się do niego „marcheweczko”, o przecięciu pępowiny nie może być mowy. Miłość matki jest jednak – cóż za odkrycie! – zaborcza, toksyczna i wyniszczająca. Biednego Beau, bo z czasem mama okazuje się mieć nie przymierzając nadprzyrodzone moce.

Mam graniczące z pewnością przeczucie, że pozyskawszy jednego z najwybitniejszych aktorów współczesnego kina niespełna czterdziestoletni Aster zamachnął się na opus magnum i za wszelką cenę postanowił wejść do historii kina. Dlatego postanowił pokazać Nowy Jork, jakiego jeszcze na ekranie nie było. Pełen ćpunów, nagich morderców, kopulujących gdzie popadnie wyrzutków, pogrążonych w transowym tańcu zionących agresją indywiduów, tyle że po pięciu minutach owo piekło na ziemi jest boleśnie nużące, w każdym calu przewidywalne. Wizje reżysera mają przerażać, a śmieszą. I choć niektórzy utrzymują, iż „Bo się boi” to czarna do granic możliwości komedia, nie jest to śmiech przez twórcę zaprogramowany. Dobrze, może jest w nim obrona przed ukazanym w filmie światem, ale bardziej podejrzewałbym zażenowanie. Powie ktoś, że i to jest zwycięstwem Astera, który celowo dopuszcza do wyszydzenia swej gargantuicznej wizji, ale nie idę za tą hipotezą. Bliżej mi do tego, by podejrzewać amerykańskiego reżysera o cyniczną grę z wyobrażeniami widzów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby przy okazji nie obnażał się jako hochsztapler i grafoman. Przecież są w „Bo się boi” tropy biblijne, jest zinfantylizowany ślad Kafki, aluzja do artystycznych sekt, coś z przegiętego horroru spod znaku parodii gatunku. Chciałbym napisać, że wszystko to zostało podane we właściwych proporcjach i działa, ale tak nie jest. Na mnie nie działa. Nie tylko z powodu owych niemiłosiernie długich trzech godzin seans „Bo się boi” zdał mi się najbardziej męczącym, jaki w ostatnich latach pamiętam. I to bynajmniej nie dlatego, iż film wywołuje trudne do zniesienie przerażenie, ale z powodu zwykłej, za to bezgranicznej nudy.

Nie pomaga nawet Joaquin Phoenix, chociaż przez cały czas niemal nie schodzi z ekranu. Nie ma wątpliwości, że to aktor wybitny, dla roli gotów do najbardziej radykalnych transformacji. Do „Bo się boi” przytył, zmienił timbre głosu, coś zrobił ze swym spojrzeniem. Nie ma wątpliwości, że wcielił się w Beau ofiarnie, bez reszty stapiając się z bohaterem. O ile jednak jako Joker w filmie Todda Phillipsa był wstrząsający w każdej chwili, przeraźliwie smutny, a jednocześnie przerażający, o tyle w „Bo się boi” można jedynie mu współczuć. Wielka polska aktorka powiedziała mi kiedyś zdanie nie do zapomnienia – im lepiej grasz w złym filmie/przedstawieniu, tym gorzej dla ciebie. Miała rację, ale to nie jest przypadek Joaquina Phoenixa w „Bo się boi”. Nawet jego rola, choć dźwiga całość, nie robi tu, przynajmniej na mnie, żadnego wrażenia.

I coś mi się wydaje, że coś za szybko okrzyknięto Ariego Astera filmowym wizjonerem. Nie skreślam go rzecz jasna, ale w tej chwili myślę, że za kilka lat o „Bo się boi”, „Midsommar”, a nawet „Dziedzictwie. Hereditary” bez żalu zapomnimy. Bo jakoś tak się składa, że chętnie zachłystujemy się w ostatnich latach kinem bez znaczenia. Czy ktoś pamięta jeszcze o zadekretowanym jako rewolucyjny „Titane” Julii Ducournau, a przecież zdobył Złotą Palmę w Cannes? A rzecz całkiem świeża – „W trójkącie” Rubena Östlunda? Spokojnie, to tylko wydmuszki, zupełnie jak „Bo się boi” Ariego Astera.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image