Wszystko, wszędzie, naraz
Teatr otwartych drzwi – notatka czwarta
Nie jest przypadkiem, że „Republika Baklawy” produkowana jest przez Athens Epidaurus Festival – jeden z najbardziej prestiżowych przeglądów w Europie, wymieniany jednym tchem z Awinionem i Edynburgiem. Pełne siły, pulsujące energią niepowstrzymanej zabawy, ale i rozsadzającej normy rewolty przedstawienie Anestisa Azasa jest bowiem wydarzeniem wielkiej rangi. Łączy w sobie fałszywy dokument, opowieść o stosunkach grecko-tureckich, marzenie o kraju idealnym. Jest również wybuchową mieszanką wielu przeciwstawnych konwencji, działającą bez najmniejszego zarzutu, jak dobrze naoliwiony mechanizm.
Niech nikogo nie zwiedzie tytuł tej notatki. Nie wiedzieć czemu nagrodzonego naręczem Oscarów filmu tak nazwanego szczerze nie cierpię, na zaproszone na katowicki Festiwal Open The Door (w kooperacji z opolskim Teatrem Kochanowskiego) greckie widowisko patrzyłem jak urzeczony. Całość trwa niespełna dwie godziny, a mieści się w niej wiele historii i co najmniej tyle samo teatrów. Artyści żonglują tematami i konwencjami, wodząc za nos publiczność, wystarczy chwila, by zmienić konwencję, z tonu serio przejść w brawurowy slapstick. Przy tym precyzyjnie utkana „Republika Baklawy” to wciąż teatr bezpretensjonalny, ani mu w głowie miotać się czy puszyć. Z wyjątkowym szwungiem, autoironią i na luzie proponuje prawdziwą jazdę bez trzymanki, zestawiając ze sobą skrajne żywioły, by odkryć, jak bardzo są sobie bliskie. Zatem – wszystko, wszędzie, naraz.
Reżyser Anestis Azas opowiadał na spotkaniu z publicznością o swoich doświadczeniach z teatrem dokumentalnym, zdobywanych chociażby we współpracy z legendarnym niemieckim Rimini Protokoli. Znał zatem techniki researchu, wprzęgania autentycznych materiałów w strukturę scenicznego scenariusza, wreszcie wiedział, że konieczna jest częstokroć drastyczna selekcja i jak jej dokonywać. Tym razem jednak sytuacja była inna, techniki teatru dokumentalnego posłużyły bowiem opowieści fikcyjnej, choć żywiącej się faktami. Tyle że ich rola stała się służebna, posłużyły do dokonania świadomej manipulacji, gdyż twórcy „Republiki Baklawy” od pierwszych chwil grają z nami w otwarte karty. Ich przedstawienie to w istocie mockument, dokument fałszywy i udawany. Ostatnie lata przyniosły rozkwit gatunku przede wszystkim w kinie, oglądając grecki spektakl można przypomnieć sobie filmy Michaela Moore’a, tyle że amerykańskiemu reżyserowi ciążyła publicystyka, a dzieło Greków niesie się lekko, jest w końcu – co podkreślają autorzy – ostrą, chwilami bardzo niepoprawną, ale stuprocentową satyrą.
Podobno Azas miał przygotować spektakl upamiętniający dwusetlecie greckiej wojny o niepodległość z lat 1819-1821, ale nie chciał iść w rzeczy wprost patriotyczne, więc zaczął kombinować na przekór stereotypom. Opowiedział więc o Turku i Greczynce, najpierw zakładających niewielką cukiernię, specjalizującą się w wypieku rzeczonej baklawy. Oboje protagonistów łączy miłość do siebie nawzajem i do owego przysmaku, a powodzenie swojej inicjatywy postanawiają przekuć w coś więcej. Powstaje maleńka Republika Baklawy, coś jak świat w miniaturze, tyle że pozbawiony wynaturzeń tego prawdziwego. Do czasu nowy kraj działa dobrze, ale potem staje się solą w oku możnych. A to z kolei prowadzi do aktu poddania i dobrowolnej anihilacji. Utopie zwykle żyją krótko, chociaż bywają zaskakująco piękne.
By opowiedzieć tę historię Anestis Azas i czworo znakomitych aktorów (Stella Vogiatzaki, Giorgios Katzis, Gary Salomon, Cem Yigit Ūzūmoglu) wykorzystują i odgrywają spreparowany wywiad z parą bohaterów, docierają do fikcyjnych dokumentów przedstawiających ich wzajemne zauroczenie i historię, którą zarazili najbliższy sobie świat. Używają do tego wszelkich możliwych sposobów, do woli zmieniając konwencje i sposoby gry. „Republika Baklawy” bywa celowo naiwnym melodramatem, musicalem, ostrą społeczną komedią, a nawet koncertem black metalowej kapeli. W dodatku biegłość wykonawców sprawia, że wszystkie metamorfozy mogą odbywać się przy otwartej kurtynie, wykorzystany zostaje sztafaż teatru w teatrze, z podkreśleniem dystansu pod własnym adresem i wyeksponowaniem wszystkich aż nadto widocznych szwów.
„Republika Baklawy” to świetna zabawa, ale pod jej pozorowaną beztroską kryje się groza i gorycz. Spektakl puchnie bowiem od współczesnych odniesień, ma w sobie potencjał politycznej krytyki. Do brzegów fikcyjnego państwa przypływają łodzie uchodźców, rzeczywistość zagaduje, prześmiewa widoczną na horyzoncie apokalipsę. Dlatego w końcu przechodzimy od śmiechu do przerażenia – Grecy przywieźli do Katowic opowieść także o nas. Niech nas nie zwiedzie usypiająca czujność słodycz baklawy. To przedstawienie jest jak ciastko, co w środku kryje nie cukier, ale piołun.