Wszystko jest dozwolone
To (znów) Idzie Młodość – notatka druga
O tym, że Polska to dziwny kraj, chyba nikogo nie trzeba szczególnie przekonywać. Tyle że w „Dropiach” Natalki Suszczyńskiej Polska to bardzo, ale to bardzo, ale to bardzo dziwny kraj. Dziewczyny pracują tam w bankomatach, mieszkają w altankach śmietnikowych albo budach dla psów za trzysta pięćdziesiąt miesięcznie plus media. A psy piją w tawernach. Marcin Liber, Michał Kmiecik i zespół toruńskiego Teatru Horzycy z kontrolowanym szaleństwem, ironią i wisielczym humorem portretują ten światek. A my śmiejemy się do upadłego, jak niegdyś na „Pawiu królowej” Masłowskiej.
Festiwal Otwarcia w Teatralnym Instytucie Młodych różnorodnością stoi. Wieczorem Jan Mikulášek zabiera nas w podróż po nieskrępowanej wyobraźni, łącząc klimat hotelu jak ze skrzyżowania filmów Davida Lyncha i Wesa Andersona z obciachową konwencją przesłuchania do któregoś z wokalnych talent show. Mikulášek to gwiazda czeskiego teatru, znamy go choćby z toruńskiego Kontaktu, w Krakowie możemy zobaczyć jego inną twarz. To znaczy trochę inną, a trochę tę, do której już się przyzwyczailiśmy. Bo związany z praskim Divadlo Na Zabradli reżyser w „Inside a Banana” jeszcze raz przekonuje, że esencja czai się ponad słowami i poza powierzchnią zdarzeń. Wchodząc w świat muzycznych freaków buduje obrazy wymykające się regułom rzeczywistości. Słyszymy ze sceny dobrze znane kawałki, ale odklejone od naszych przyzwyczajeń aranżacje, a potem interpretacje sprawiają, że czujemy, jakbyśmy dopiero je poznawali. Bohaterowie mają realne pierwowzory, ale mogliby ich nie mieć, przynajmniej dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia. Bo liczy się ćwiczenie z wyobraźni, z umiejętności poruszania się po abstrakcyjnych rewirach.
Mikulášek nie był do tej pory kojarzony z młodzieżową widownią, w Pradze tworzy swój teatr zwykle dla dorosłej publiczności. Na Festiwalu Otwarcia młodzi weszli bez oporów w jego świat i bawili się znakomicie. Myślę, że to znaczące dla „Inside a Banana” – nie szukać intelektualnych odniesień dla tej historii, co najwyżej bawić się bliskimi albo odległymi estetycznymi skojarzeniami. A jeszcze lepiej chłonąć ten teatr bez żadnych warunków wstępnych, po prostu oddać się zabawie.
Wcześniej, na seansie przedpołudniowym, festiwalowa publiczność i część krakowskiej branży wpada na „Dropie” Natalki Suszczyńskiej w reżyserii Marcina Libera z Teatru Horzycy w Toruniu. Niewielkie przedstawienie zapewne nie zyskałoby tej skali ogólnopolskiego rozgłosu, gdyby nie zwycięstwo w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. W ten sposób bezpretensjonalny spektakl, sam sobie nie zdający chyba sprawy z własnego znaczenia, awansował do kategorii wydarzeń i w takim nimbie przyjechał do Krakowa.
I świetnie, że przyjechał, bo to kawał teatru żywego, energetycznego, dużymi fragmentami upiornie zabawnego, a na koniec zostawiającego gorzki osad na języku. Sprawia, że na godzinę i czterdzieści minut wchodzisz w ten dziwny klimat, jesteś w tym świecie, bawisz się nim, a chwilami przerażasz. Możesz docenić zespół Teatru Horzycy wprawnie prowadzony przez Libera i stwierdzić, że to najlepsza, jaką poznałeś, dramaturgiczna robota Michała Kmiecika, z opowiadań Suszczyńskiej sklejającego spójną opowieść, z której trudno wykreślić choćby jeden fragment.
To fajnie dla Teatru Horzycy, który pod dyrekcją Renaty Derejczyk kompletnie zmienił swoje oblicze, że „Dropie” zostały wyróżnione. A jednak wolę o nich myśleć jako ożywczej zabawie i nie obciążać głębinowymi znaczeniami, bo szczerze mówiąc nie taki był też chyba cel autorów przedstawienia. To jest najlepiej rozumiany teatr środka, co najpierw daje pełną absurdalnego humoru frajdę i nie sadzi się na wiele więcej. I całe szczęście – dla widzów przede wszystkim.
Skojarzenie z Dorotą Masłowską i jej „Pawiem królowej” wydaje się jak najbardziej na miejscu, bo Natalka Suszczyńska ma absolutny słuch na polską rzeczywistość, umie wyciągać z niej najbardziej ryzykowne wnioski, nie boi się słownych gier, szargania nawyków i tzw. dobrego smaku. W „Dropiach” jedzie po bandzie, tworząc świat na poły realistyczny, ale celowo przerysowany, przegięty, niemożliwy do przyjęcia. Tyle że zdania Suszczyńskiej zostają w głowie, a po chwili dochodzimy do wniosku, że opisywany przez nią absurd od dawna czai się przed drzwiami, a może nawet już tu jest. Że nikt nie siedzi w bankomacie i nie kontroluje kodów pin? Nikt nie mieszka w budzie dla psa, za trzy i pół stówy plus media? Poczekajmy. Szczególnie ubawili mnie uchodźcy z krajów Beneluksu, chcący przytulić w Polsce umowy śmieciowe. W sumie – dlaczego nie?
Michał Kmiecik podkreśla humor i ironię „Dropi”, z opowiadań Suszczyńskiej tworząc spójną historię, zdolną unieść sto minut przedstawienia. Marcin Liber zrealizował je na małej scenie Teatru Horzycy i z tego powodu nieco powściągnął inscenizacyjną machinę, jaką zwykle wykorzystuje w swoich pracach. Wraz ze scenografem Maciejem Salamonem i Mirkiem Kaczmarkiem, który tym razem odpowiadał ze kostiumy i światła, zatopił wszystko w przesterowanym różu, odrywając postaci i zdarzenia od realistycznego ciężaru. „Dropie” to mały, skupiony na ludziach teatr, bardziej jak już wielokroć było powiedziane zabawa, a potem komentarz do współczesności. Domyślam się, że ekipa i zespół aktorski mieli na próbach dużo radości, że popuszczali wodze wyobraźni, bo mam poczucie, że to jest teatr, gdzie wszystko – no może prawie wszystko – jest dozwolone. Dlatego Joanna Rozkosz, Julia Sobiesiak-Borucka, Weronika Krystek, Adam Szustak, Igor Tajchman i Grzegorz Wiśniewski grają ostro, szerokim gestem, czasem delikatnie tylko kontrolowaną szarżą. To działa, ale wymaga odwagi, bo trudno schować za decorum, powiedzieć, że nie wypada.
Najwięcej zależy od aktorek, którym przypadła rozpisana na trzy postacie główna bohaterka. A wśród nich najwięcej materiału ma Joanna Rozkosz i wyciska z niego wszystko. Prowadzi spektakl, bywa buńczuczna, a za chwilę bezradna. I cały czas trzyma konwencję zabawy do upadłego.
I właśnie tak chcę patrzeć na toruńskie „Dropie” – bez wielkich kwantyfikatorów. To nie jest teatr, który miałby zmieniać świat.