Najprościej
To (znów) Idzie Młodość – notatka trzecia
Przeglądy takie, jak Festiwal Otwarcia w Teatralnym Instytucie Młodych przy Teatrze Ludowym w Krakowie dla krytyka są także po to, by odkryć rzeczy, na jakie w innych okolicznościach nie wpadłby, bo i nie miałby ku temu okazji. Zdarzeniem takim jest „Dziewczyna z aloesem” kolektywu Kolejny Teatr – skromna, aczkolwiek ujmująca historia o nastolatce tu i teraz, ze wszystkimi przykrymi konotacjami, jakie się z tym wiążą, o samotności, niezrozumieniu, barierach między światem młodych i dorosłych. Krótkie przedstawienie to teatr niemal na pustej podłodze, a jednak wierzę, że właśnie takie opowieści mogą, unikając natrętnego dydaktyzmu, objawić prawdziwie terapeutyczną moc.
Nie wiem, czy „Dziewczyna z aloesem” zawsze grana jest przed południem, domyślam się, że zwykle tak, ale w Krakowie na Festiwalu Otwarcia aktorka i aktor fakt, że to poranny spektakl dla młodzieży ograli z wdziękiem i bardzo umiejętnie. Witali uczniów, nauczycieli, a także jurorki i jurorów przeglądu, jakby chcieli dać wyraz, że do tej całej sytuacji mają odpowiedni dystans. Ja zaś przypomniałem sobie niejedno wspomnienie o seansach dla szkół, które dla aktorów i aktorek nierzadko były jak prawdziwy horror. Najbardziej wyrazista była chyba opowieść Tomasza Kota, kiedy przed laty w Legnicy grał Hamleta. Ponoć pod kostium trzeba było wkładać warstwy ochronne, bo przedmioty lecące na scenę – pestki to był najlżejszy kaliber – mogły sprawić prawdziwy ból.
Czasy się najwyraźniej zmieniły, bo kilka tygodni temu trafiłem na przedpołudniowy spektakl „Henryka IV” w Teatrze Polskim w Warszawie i oglądałem trwające trzy i pół godziny widowisko wśród na oko trzystu licealistów. Tekst niełatwy, inscenizacja wymagająca, tymczasem na widowni cisza jak makiem zasiał. Zatem nie wszystko można zrzucić na okoliczności – wiele zależy od siły (lub jej braku) samego dzieła.
Dość jednak dykteryjek na marginesie, bo nie o tym przecież jest ta notatka. Festiwal Otwarcia jest po to, by pokazać, jak wiele twarzy ma teatr dla dzieci i młodzieży, jak jest pojemny, jak wiele nawet przeciwstawnych narracji się w nim mieści. Krótkie śledztwo (za ewentualne nieścisłości z góry przepraszam) wykazało, że „Dziewczyna z aloesem” powstała jako efekt Rezydencji Artystycznych w Teatrze Jaracza w Olsztynie, a kolektyw Kolejny Teatr tworzą niedawne absolwentki i absolwenci szkół teatralnych (chyba przede wszystkim warszawskiej Akademii), którzy próbują aktywnie szukać swego miejsca w zawodzie. Tekst jest autorstwa Szymona Jachimka, nie pierwszy raz chcącego dotrzeć do młodej widowni, całość wyreżyserowała Paulina Staniaszek, dotychczas pracująca przede wszystkim poza głównym nurtem. Wszystko to dało projektowi świeżość, a nam na widowni poczucie, iż wykonawcy grają swoje role, akcentują, że jesteśmy w teatrze, a jednak mówią od siebie – jakby to były ich własne sprawy i przeżycia.
Historia jest najprostsza z możliwych, ale dla dzieci i dorosłych kluczowa, bo wspólna, choć inaczej postrzegana. Dotyka chwili, gdy dziecko kładzie się spać jako dziecko, a budzi na dalszym etapie życia. Już nie wystarczą noski eskimoski, rozpaczliwe wezwania, byśmy się przytulili. Trzeba na nowo nawiązać kontakt, a droga do tego okazuje się naszpikowana przeszkodami. Dlatego nowy człowiek zamyka drzwi i zaczyna rozmawiać na przykład z aloesem. Chociaż i w tym przypadku nie ma pewności, że milczenie rośliny oznacza, że tak uważnie słucha czy wręcz przeciwnie – że ma go gdzieś.
Mały spektakl Kolejnego Teatru obywa się bez jakichkolwiek efektów, bez rozbudowanej scenografii. To niemal teatr na pustej podłodze, z prostymi światłami, można byłoby go zagrać w prywatnych kostiumach aktorek i aktorów. Jeden mikrofon, muzyka z offu, szkielet rusztowania, symbolizującego pokój nastolatki. Dziewczyna (Malwina Laska-Eichmann) wychodzi z widowni, co ma znaczenie, bo buduje wrażenie, że jest jedną z oglądających, jej historia nie tylko jej dotyczy. Bo zdaje się typowa i powtarzalna, co tylko potęguje jej siłę. Jest bowiem o tym, co zrobić, gdy dziewczyna czuje się jak kupa, sądzi, że wygląda jak kupa i że w ogóle jest jak kupa. I nie ma z kim o tym pogadać, i nie wierzy, że ktokolwiek ją zrozumie, i dlatego zostaje jej ten biedny, co prawda podświetlony na niebiesko aloes. Niewiele, bardzo niewiele.
Siła tej maleńkiej inscenizacji polega na tym, że nikt tu niczego nie udaje, nikt nie zakłada na siebie nie wiadomo jakiego aktorstwa, by nie burzyć kontaktu z widownią. A ten jest prawdziwy, publiczność podąża za bohaterką i innymi postaciami, odnajduje własne reakcje w rozmowie matki z synem, który wcale nie chce z nią gadać i na pytania o szkołę odpowiada głucho sakramentalnym „ok”. Dobrze, że po przedstawieniu są warsztaty z młodzieżą, bo bez zadęcia i bez wielkich słów „Dziewczyna z aloesem” może mieć dla niej wspólnotowy wymiar.
A krytyk taki jak ja? Uśmiechnie się, a może i wzruszy. A przede wszystkim również odnajdzie w tym seansie odpryski z własnego ojcostwa.