Obiekty czułości
To (znów) Idzie Młodość – notatka pierwsza
W finale przedstawienia „Mleko w tubce” aktorki i aktorzy Analog Collective zapraszają młodą publiczność, by weszła na scenę i obejrzała z bliska przedmioty, notatki, rysunki, jakie zostały im po dzieciństwie i dojrzewaniu. Nazywają je obiektami czułości, bo to coś więcej niż zwykłe rzeczy - małe kamyki, z których buduje się człowieka. Ich spektakl, podobnie jak pokazany w czytaniu performatywnym „POV: Masz 12 lat i prze****ne” jasno formułuje przesłanie Festiwalu Otwarcia w krakowskim Teatrze Ludowym – uczyńmy całe dzieciństwo, dojrzewanie i wczesną młodość obiektami czułości, otoczmy je opieką, bo jak nie my, to kto…?
Wracam do Teatralnego Instytutu Młodych przy Teatrze Ludowym w Nowej Hucie po roku i odkurzam niedawne wspomnienia. Wtedy TIM był tuż po starcie i stąd wziął się Festiwal Otwarcia, dopiero uczył się chodzić, zdobywał młodą widownię, stosując niezbyt wyszukaną metaforę przedszkolną – był pewnie w grupie skrzatów albo coś w tym stylu. Miał w sobie świeżość i smak nowości, no i od razu chyba poczucie, że trafia w słabo na naszym gruncie zagospodarowaną niszę. Może i przedstawień dla dzieci, młodzieży i młodych dorosłych robi się w Polsce coraz więcej, ta i ów pracuje nad tym, by tę grupę widzów – szczególnie przecież trudną – traktować jak najbardziej serio i bez znieczulenia konfrontować z rzeczywistością. Mimo to sporo w tej sprawie zostaje do zrobienia. O tym, jak bardzo to potrzebne, świadczy zainteresowanie krakowskiej młodej widowni, tłumy wolontariuszek i wolontariuszy, wszystko, co składa się na tak zwaną atmosferę. A ta na Festiwalu Otwarcia jest bez cienia zadęcia. Naturalna, szczera, sympatyczna.
Festiwal okrzepł, zdecydowanie się rozrósł, w tym roku mamy edycję międzynarodową, piszę te słowa niedługo przed spektaklem „Dropie” Marcina Libera z toruńskiego Teatru Horzycy. „Dropie” wygrały Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, nie złapałem ich wcześniej, cieszę się, że zobaczę teraz w Krakowie.
Na początek przeglądu na scenie TIM pojawił się inny tytuł, okryty dobrą sławą po owym konkursie. „Mleko w tubce” firmuje Analog Collective, o którym wcześniej nie wiedziałem dokładnie nic, ale wiedziałem co nieco o reżyserce Agacie Biziuk i o tym, że ma dobrą rękę do scenicznych rozmów z młodzieżą i o młodzieży. Na scenie zaś w kilkuosobowym zespole dostrzegłem Rafała Derkacza, znakomitego nie tak dawno temu w „Złotych płytach” we wrocławskim Capitolu i przyciągającą uwagę Malwinę Czekaj, którą również widziałem tu i ówdzie i mam ją za niespokojnego ducha, wciąż szukającego sobie miejsca. Czekaj, Derkacz, Izabela Zachowicz, Miłosz Konieczny i Marek Zimakiewicz opowiadają swoje historie, pokazują własne zdjęcia i rzeczy, przytaczają zdarzenia, jakie miały miejsca, momenty zakorzenione w pamięci i doświadczeniu.
„Mleko w tubce” bierze się – jestem tego pewien - z kolektywnej pracy ich wszystkich, bo choć scenariusz podpisały Biziuk i Anna Domalewska, mrowie słów, morze sytuacji musieli podyktować im wykonawcy. Nie zdziwiłbym się, gdyby ostateczny tekst przedstawienia powstał na bazie improwizacji, rozwichrzonych relacji i wspomnień, nanizanych przez autorki na nić opowieści o wspólnocie dorastających w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku. Coś o tym czasie wiem, choć jestem starszy od wykonawców i właśnie wtedy wchodziłem w dorosłość. W czerwcu 1989 roku, kiedy Joanna Szczepkowska ogłaszała koniec komunizmu (od tego zwielokrotnionego i zsamplowanego na taśmie pamięci momentu zaczyna się widowisko), miałem lat niespełna siedemnaście, w wyborach jeszcze nie mogłem głosować, ale dokładnie pamiętam ich nastrój. No i późniejsze miesiące, gdy wszystko zdawało się na wyciągnięcie ręki, kraj zmieniał się w oczach, jak kolorowy komiks pełen niebezpiecznych pokus i nieskończonych możliwości.
W „Mleku w tubce” odnajduje smak tamtych dni, ale czas zrobił swoje, wiemy, co było później, dlatego nostalgia i uśmiech spotykają się tu z goryczą. Podczas niewielkiego, celowo przypominającego teatralny brudnopis spektaklu przypominałem sobie zupełnie inny teatr – „1989” Szyngiery, Napiórkowskiego i Wlekłego. Tam w wielkiej skali rapowego musicalu, tu przez okruchy i drobiazgi opowiada się o przełomie w kraju i w ludziach. I choć siły obu inscenizacji rzecz jasna nie można porównywać, jest w „Mleku w tubce” coś szczególnego. Mówienie małymi literami, szeptem, za to z liryzmem i ogromnym poczuciem humoru o sprawach, o jakich zwykle krzyczy się z koturnów. Z czułością właśnie, jakkolwiek to słowo ostatnio się zdewaluowało.
Szczerość autentycznej relacji z piekła dzieciństwa miała w sobie próba czytana „POV: Masz 12 lat i prze****ne”, wyreżyserowana przez Stanisława Chludzińskiego. W obsadzie aktorzy Teatru Ludowego z Martą Bizoń i Tadeuszem Łomnickim, ale najważniejsza jest obecność nastoletniej Lili Jarzębińskiej, w roli Arka tak przejmującej, jakby opowiadała własne życie. Dziewczyna/chłopak (to nieistotne, bo dotyczy wszystkich niezależnie od płci i tożsamości w tym właśnie wieku) w dżinsach, bluzie i pływackim czepku na głowie bierze na siebie wszystkie opresje dzieciństwa, ale zawadiacko podnosi głowę. Ma w sobie coś z bohatera codzienności, a samo sceniczne zdarzenie o tyle łączy się z „Mlekiem w tubce”, że całe jest wołaniem o czułość. Mocnym apelem, by dzieciństwo wpisać na trwałe na listę obiektów czułości i wyciągnąć z tego ostateczne wnioski.