Varia
Wściekłość i ból
Fot. Przemysław Jendroska Teatr otwartych drzwi 2025 – notatka pierwsza
Sceniczne spotkanie z Ēdouardem Louisem, który opowiada nam historię zawartą w jednej ze swych autobiograficznych książek „Kto zabił mojego ojca” ma w sobie moc oczyszczenia. Jest rozliczeniem z własnym życiem, w którym może przejrzeć się niejedna i niejeden oraz bezczelnie bezkompromisowym wezwaniem do rewolty w imię obrony własnej wolności, bo nie mamy niczego cenniejszego. Przy tym francuski pisarz nie bawi się w bezpieczną poprawność. Wali między oczy polityków różnej maści, wyzywa ich z nazwiska i sadza na niewidzialnej ławie oskarżonych. Prowadzony mistrzowską ręką Thomasa Ostermeiera odkrywa w sobie (a my wraz z nim) znakomitego, zawsze skutecznego aktora, który chwilami bawi się swoją grą, ale na koniec wywołuje najszczersze wzruszenie.
Na festiwal Open The Door wpadam nieco spóźniony, bowiem przegląd rozpoczął się już w piątek od plenerowego widowiska „Dumne rumaki” , jak wszyscy mówią wspaniałego, znakomicie wprowadzającego w nastrój katowickiego święta. Biegnę więc na plac przed Teatrem Śląskim, by od razu złapać ożywczy haust świeżości za sprawą wykreowanego przez kolektyw Electrico 28 spektaklu „Full House”. Więcej napiszę o tym niezwykłym zdarzeniu jutro, dziś bowiem cała scena należy do Ēdouarda Louisa, po prostu nie może być inaczej. Zaakcentuję teraz tylko, że Open The Door to są i zawsze były nieoczekiwane, a jednak jakże przez kuratorkę programową Dagmarę Gumkowską przemyślane kompozycje. Każdy, kto układa program podobnych imprez wie, iż rzecz w tym, co następuje po czym i nie ma w tym przypadku. Oczywiście, nie raz i nie dwa decydują okoliczności i konieczności, ale liczy się wewnętrzny dialog artystów, spojrzenie z lotu ptaka na to, jak przedstawienia nawzajem się oświetlają, jaki kontekst tworzą jedno względem drugiego. I coś takiego zdarzyło się wczoraj w Katowicach. Najpierw optymistyczna, przepełniona wiarą w człowieka opowieść o traktowanym dosłownie i w przenośni sąsiedztwie, a za chwilę teatr najwyższej rangi o wykluczeniu, przekazywanej z pokolenia na pokolenie traumie i trudnych drogach do wyzwolenia.
Jest w filmie „Tatarak” Andrzeja Wajdy wstrząsająca scena, kiedy Krystyna Janda w hotelowym pokoju jak z obrazów Edwarda Hoppera opowiada o umieraniu swego męża Edwarda Kłosińskiego. Mówi spokojnie, chwilami celowo matowym głosem, wiedząc, że czasu nie cofnie, jedynie relacjonuje zatem własną tragedię. Wielka aktorka opowiadała później, że od początku dla reżysera i dla niej było jasne, iż w tej sekwencji nie będzie niczego z improwizacji. Nie mogła przyjść na plan i powiedzieć tego ad hoc, naprędce dobranymi słowami. Napisała monolog i nauczyła się go na pamięć, jak każdej roli. Powtórzyła to zresztą później w monologu „My Way”, stając się jednocześnie autorką i aktorką, mówiąc o sobie, ale niejako od siebie się dystansując, jakby to była – no bo w końcu była - jeszcze jedna jej bohaterka.
Coś podobnego dzieje się w monodramie „Kto zabił swojego ojca”. Ēdouard Louis wypowiada ze sceny własny tekst, uprzednio zaadoptowany na potrzeby inscenizacji przez Floriana Borchmeyera i Élisę Leroy. Padają zdania znane z książki, zachowane zostają jej kompozycja i struktura. Nie wiem, jak wyglądały rozmowy pisarza z reżyserem Thomasem Ostermeierem, ale obaj osiągnęli coś, co byłoby niemożliwe w innej konfiguracji. Louis nie przeciął więzi z ojcem, nie odciął się od własnej historii. Pozostał chłopakiem walczącym o to, by tamten spojrzał na niego, kiedy przed nim tańczy, żebrząc o jego uwagę. Wciąż jest dzieckiem wracającym ze szkoły z nadzieją, że taty nie będzie w domu, bo wtedy czeka ich lepsze popołudnie. Jednocześnie autor „Końca z Eddym” wspaniale zagrał Ēdouarda Louisa rozprawiającego się z własną przeszłością, usiłującego przegonić dręczące go upiory. Tym samym wraz z Ostermeierem oddali tę opowieść innym, sprawili, że stała się częścią wspólnotowego doświadczenia.
Gdy się ma w pamięci spektakularne inscenizacje niemieckiego twórcy, „Kto zabił mojego ojca” zdaje się na ich tle kameralnym drobiazgiem. Mimo to nawet przez chwilę nie przechodzi nam przez myśl, że jeden z najważniejszych europejskich reżyserów ostatniego ćwierćwiecza w spotkaniu z Louisem abdykuje ze swej roli. Spektakl jest wspólną produkcją berlińskiej Schaubühne i Théâtre de la Ville w Paryżu i w każdej chwili trzyma miarę obu znakomitych europejskich marek. Nie wyobrażam sobie tego przedstawienia na małej scenie, bowiem wpisane weń są oddech i potężną jednak skala. Bywają chwile, gdy Ēdouard Louis siedzi przy stoliku, mając przed sobą laptopa. Bywają takie, gdy przenosi się na kanapę, owija kocem, jakby zakładał pancerz przed światem. Są też jednak momenty, gdy zrzuca z siebie skrępowanie, tańczy, wchodząc w skórę kolejnych gwiazdek disco. Wtedy rozsadza scenę, w celowo akcentowanych gejowskich pozach rozpycha się i nie ma w tym żadnego obciachu – jest walka o poszerzenie pola własnej wolności.
Nie nadużywając, a wręcz ograniczając do niezbędnego minimum zasób scenicznych efektów, Thomas Ostermeier nie rezygnuje jednak z wielkiej metafory. Za plecami Louisa widzimy zwężający się jak w „Zagubionej autostradzie” Davida Lyncha pas drogi, po bokach migają rozmazane światła i słupy wysokiego napięcia. Wraz z autorem, a zarazem bohaterem „Kto zabił mojego ojca” jesteśmy w ciągłej podróży od siebie i do siebie. Uciekamy z domu, aby do niego wbrew swej woli i w zgodzie z nią wracać. Motyw ten powraca przecież we wszystkich książkach Ēdouarda Louisa, ale naznacza dzieła bliskich mu Annie Ernaux, a przede wszystkim Didiera Eribona. W „Powrocie do Reims” próbował przecież odnaleźć się na nowo w miejscu, które go spętało i wyrównać z nim wszystkie rachunki. Zerwać z siebie własny habitus i spróbować żyć na nowo. Louis jest jego uczniem, wydaje się młodszym bratem.
Autor „Historii przemocy” opowiadał wczoraj podczas rozmowy po spektaklu, że ze sceny mówi to wszystko, czego nie potrafi powiedzieć ojcu twarzą w twarz. Siła teatralnej wersji „Kto zabił mojego ojca” zasadza się na intymnym wyznaniu, co w jednej chwili zamienia się w wykrzyczane oskarżenie. Aktor wiesza przed nami zdjęcia Chiraca i Bertranda, Hollande’a i El Khomri, Sarkozy’ego i Macrona. Metaforycznie ich rozstrzeliwując, oskarża polityków, że doprowadzili ojca i takich jak on do podtrzymywanej sztucznie wegetacji. To nie jest akt udawanego oporu, znany nam dobrze z wystąpień kawiorowej lewicy na rodzimym podwórku. To chwila, kiedy wściekłość miesza się z bólem, a Louis mówi nie tylko swoim głosem. „Przydałaby się tutaj jakaś mała rewolucja” – przytacza pisarz słowa ojca, nimi zamykając przedstawienie. A my już wiemy, że gdyby się zdarzyła, stanęlibyśmy na pierwszej linii frontu.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.
Email:
kontakt@jacekwakar.pl