Widźmy się chociaż trochę
63. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień ósmy
W Kaliszu oglądam „Łatwe rzeczy” Anny Karasińskiej z olsztyńskiego Teatru Jaracza nie po raz pierwszy, ale z poczuciem, że odkrywam to malutkie przedstawienie na nowo. Dotychczas widziałem w Irenie Telesz-Burczyk i Milenie Gauer przede wszystkim aktorki w intymnej rozmowie rozliczające się z własnym życiem w teatrze. Teraz dostrzegam w nich kobiety, które chcą być widziane, choć czasem nie wiedzą, co z tym zrobić i co ze sobą począć. Inspirująca i zaskakująca to perspektywa.
Z początku Anna Karasińska planowała w Olsztynie inny projekt. Nie wyszło, ktoś zrezygnował z udziału, pandemia nie pomogła. Drugie podejście niosło osobną treść, ale też skończyło się na niczym. I kiedy wydawało się, że z pracy Karasińskiej w Olsztynie nic już nie będzie, reżyserka spotkała się z Mileną Gauer. Odkryły, że wiele je łączy, że bycie w teatrze wyzwala w nich podobne pytania, wątpliwości, lęki. Zaczęły szukać razem, po jakimś czasie odkrywając, że kogoś im brakuje. Tak w „Łatwych rzeczach” pojawiła się Irena Telesz-Burczyk i seans zaczął nabierać kształt, jaki znamy choćby z pokazów na festiwalu w Kaliszu.
Znam – wydawało mi się – to przedstawienie nie najgorzej, od chwili kiedy miesiące temu zobaczyłem je w Olsztynie, dziwnie w nim utonąłem, w Irenie Telesz-Burczyk i Milenie Gauer odnajdując niecodzienny ton scenicznej obecności. Irena Telesz-Burczyk mierzy się z doświadczeniem, jakiego nigdy dotąd nie przeżywała. Legenda Teatru Jaracza przy każdej okazji sama sobie wypomina swój wiek, na olsztyńskiej scenie jest od niemal półwiecza. Przyszła tu z Grudziądza, o czym wspomina w spektaklu, i od tej pory wierna jest temu miejscu. Po dziesiątkach ról w zróżnicowanym repertuarze trafia do projektu, gdzie jest Ireną, która przygląda się Irenie i jej ciału, obdarza je empatią, jakoś nazywa. Jest Ireną i mierzy się z Ireną jako sceniczną postacią, gdyż wypowiada przeznaczony jej przez reżyserkę tekst. Zbudowany z opowieści samej Telesz-Burczyk, ale skonstruowany, zapisany i zredagowany przez Annę Karasińską.
Irena Telesz-Burczyk staje się rolą, nieustannie podważającą taki swój status w tym seansie. Podobnie rzecz wygląda z Mileną Gauer. Trzeba przypomnieć, że w olsztyńskim Jaraczu, gdzie pracuje od początku artystycznej drogi, aktorka jest kimś wyjątkowym. Nie boi się najtrudniejszych, nawet odległych od niej z pozoru ról – była Jackie Kennedy i Adolfem Hitlerem, tak tylko unaoczniam jej skalę – gotowa na prawdziwe ryzyko. To nie przypadek chyba, że szczególne porozumienie znalazła z Karasińską i Weroniką Szczawińską – łączy je chyba niechęć do tradycyjnych inscenizacyjnych porządków. W „Łatwych rzeczach” Milena w roli Mileny mówi o swoich zawodowych przypadkach, zwierza się z zaszufladkowań, opisuje aktorskie klisze i drogi ucieczki od nich. Podważa siebie, ale i w sobie się umacnia – to jeden z paradoksów tego przedstawienia.
W ostatnim fragmencie naga siada na krześle i je kurczaka, tym razem kaliskiego kurczaka. Gryzie go niezdarnie, trochę łapczywie, jakby nikt nie widział. Niemal prywatnie rozmawia z Ireną, zagaduje pana od oświetlenia, traf chce, że i w Olsztynie i w Kaliszu ów pan nazywa się Janusz. Jej nagość jest – jak sama określiła w wieczornej rozmowie – domowa, oswojona, nie budzi najmniejszego skrępowania. Ma za to potencjał uwalniający, bo wreszcie jest widziana, dostrzeżona, zobaczona. Dzięki wczorajszej prezentacji mogę pójść tropem reżyserki, wyraźniej dostrzegając w „Łatwych rzeczach” nie tyle żądanie, nie tyle postulat, ile zwykłą prośbę, by one na scenie były widzialne i widziane, by kobiety były widziane, żebyśmy wszyscy widzieli i byli widziani. A zatem: widźmy się chociaż trochę… To dużo.
Z tym przesłaniem zgadzają się zapewne aktorki i aktorzy Teatru Bogusławskiego w Kaliszu. Przyjeżdżam tu dość regularnie, mogłem docenić ich zespołową, bardzo uczciwą pracę w „Budowniczym Solness” Szymona Kaczmarka, wielki zbiorowy i efektowny wysiłek w CCzerwonych nosach” Anny Wieczur, emocjonalnie kosztowną robotę w „Kto się boi Virginii Woolf?” Radosława Maciąga, gdzie nie cofnęli się przed skalą wyzwania postawionego przez Edwarda Albee’ego, próbując mocno zbliżyć się do potrzaskanych bohaterów sztuki. Wielopokoleniowy zespół kaliskiego teatru prowadzonego przez Bartosza Zaczykiewicza jest niewątpliwie jego siłą, bazą, z której warto czerpać. W „Idzie skacząc po górach” w reżyserii Igora Gorzkowskiego Lech Wierzbowski, Aleksandra Lechocińska, Malwina Brych, Karol Biskup, Błażej Stencel i Dariusz Sosiński próbują zderzyć prozę Jerzego Andrzejewskiego z sobą i ze współczesnością. Otworzyć ją poprzez własną wrażliwość, zadając wiele pytań postaciom. Na ich sceniczne działania, czasem świadome, a czasem nieuświadomione może rozpychanie się w rolach patrzy się z szacunkiem i z sympatią. Lojalni wobec reżysera chwilami idą va banque. Bliskie to idei kaliskiego festiwalu, to aktor jest w nim najważniejszy.