Pułapka na myszy
63. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień ostatni
„To wiem na pewno” Iwony Kempy z warszawskiego Teatru Ateneum zaczyna się jak lekka, łatwa i przyjemna telenowela, przez jakiś czas usypia czujność, aby po chwili zaatakować nas lawiną ekstremalnych emocji. „Byka” z kolei nie sposób wyobrazić sobie w innym niż Roberta Talarczyka wykonaniu. Szef Teatru Śląskiego w Katowicach okazuje się tu aktorem na wskroś skutecznym. We wściekłym monologu swego bohatera kpi sobie z politycznej poprawności.
Dobrze pamiętam tamten wieczór w maju, mniej więcej rok temu. Na „To wiem na pewno” Australijczyka Andrew Bovella wybrałem się chwilę po premierze na szeregowy spektakl. Widownia Sceny 20 warszawskiego Teatru Ateneum wypełniona do ostatniego miejsca, z zasłyszanych rozmów wynikało niezbicie, że ludzie przyszli przede wszystkim na Agatę Kuleszę. Wybitna aktorka w swe role wchodzi całą sobą, kolejnych tytułów nie odfajkowuje, przy tym szalenie zajęta jest w kinie i telewizji, więc w teatralne produkcje angażuje się rzadko. Sprawdziłem, by mieć absolutną pewność. Przez dziesięć laty pracy w Ateneum miała cztery premiery. I chociaż każda z nich jest nie do zlekceważenia, „To wiem na pewno” z rolą Anny przynajmniej dla mnie ma szczególne znaczenie.
Wtedy siadałem na widowni, nie przeczuwając, co mnie czeka. Spektakl Iwony Kempy zaczyna się jak nie przymierzając szeregowa telenowela. Anna (Agata Kulesza) i Janek (Przemysław Bluszcz) są małżeństwem od trzydziestu lat, mają dwie córki i dwóch synów, troje starszych dzieci już wyprowadziło się z domu, najmłodsza Róża (Waleria Gorobets) właśnie wróciła na dłużej i zostanie jakiś czas. Jeszcze nie wie, jak ułożyć sobie życie. Pierwsze sceny rodzinnego zgiełku, urywanych rozmów, przekrzykiwania troskliwej matki, która była i będzie szefową tego domu, radości ojca, żyjącego w cieniu żony i dzieci nie wykraczają poza stereotypowy obrazek i gdyby na nich poprzestać, „To wiem na pewno” byłoby jedynie repertuarowym wypełniaczem bez artystycznej rangi. Tyle że Kempa, jej aktorki i aktorzy szykują dla nas skok na bungee. Na gładkim portrecie pojawiają się grube rysy, pęka iluzja narzucającej się fajności i wspólnego szczęścia. No i kroczymy już od wybuchu do wybuchu, z podziwem obserwując wykonawców. Paulina Gałązka ma fenomenalną scenę skargi na mamę i własne miejsce w rodzinie. Przemysław Bluszcz buduje portret mężczyzny wycofanego, ale do końca zdeterminowanego, by ocalić najbliższych. Agata Kulesza łączy troskliwość matki z bólem życiowego niespełnienia, jej wściekłość oznacza bezradność, bo jak mówi Janek Bluszcza dzieci miały być takie jak oni, tylko lepsze, no i…
„To wiem na pewno” to spektakl wspaniałych ról Kuleszy, Bluszcza i Gałązki, a młodzi (oprócz Gorobets jeszcze Paweł Gasztold-Wierzbicki i Jan Wieteska) dotrzymują im kroku. Brutalna szczerość ich aktorstwa sprawiła, że w Ateneum wraz dużą częścią publiczności z trudem powstrzymywałem łzy. Inscenizacja Iwony Kempy stała się też największym przebojem warszawskiego sezonu. Do dziś zdobycie na nią biletów graniczy z cudem.
To jedno z moich ulubionych przedstawień ostatnich miesięcy. W Kaliszu zagrano je dwa razy, widziałem pierwszy przebieg i nie przeżyłem tego samego, co wtedy w Ateneum. To wciąż jest fantastyczna na każdym poziomie robota, bez trudu wyobrażam sobie festiwal, z którego Kulesza, Bluszcz, Gałązka wyjeżdżają z istotnymi nagrodami. Tyle przynajmniej wczoraj po południu „To wiem na pewno” nie wybrzmiało w pełni, nie posłużyła mu przestrzeń Teatru Bogusławskiego, odbiór utrudniała inna akustyka. Wieczorem – opowiadano mi potem – było już znacznie lepiej. Tak to na festiwalach często bywa.
„Byka” Szczepan Twardoch napisał dla Roberta Talarczyka. Panowie znają się od lat, łączy ich niepokorność, Śląsk, różne przygody. W Teatrze Śląskim w Katowicach prowadzonym przez Talarczyka Ewelina Marciniak zrealizowała „Morfinę”, a on sam „Pokorę”. Po czym namówił pisarza, by przez kilka wieczorów sam wychodził na scenę. „Byka” napisał Twardoch, Talarczyk zagrał, obaj go wyreżyserowali. W Kaliszu widziałem go po raz trzeci, ze świadomością, że nikt inny poza szefem Śląskiego do niejakiego Roberta Mamoka nie miałby najmniejszego dostępu. W opowieść o upadku dyrektora „śląskiej instytucji kultury”, prowadzącym go do wyrzeczenia się dotychczasowego życia Talarczyk wkłada całe swe zatopienie w Śląsk, wspaniale pokazuje wściekłość skrywającą wewnętrzny rozpad bohatera. Zręcznie napisany tekst skonstruowali z Twardochem tak, by na odlew walić zadowolone elity, wyszydzać blichtr Warszawki, ku jej zachwytowi oczywiście. Nieszczególnie skomplikowane to, ale w miarę grania „Byka” coraz lepiej się sprawdza. Staje się jeszcze jedną pułapką na myszy, bo przecież z siebie samych się śmiejemy.