Wespół w zespół
64. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień pierwszy
A zatem minął rok, całkiem dobry rok, nastał maj, a skoro maj - to czas na Kalisz i Festiwal Sztuki Aktorskiej. Czeka nas tydzień niezwykłych teatralnych emocji, a mnie spotkania z Artystkami i Artystami oraz codzienne zapiski na blogu i w festiwalowej gazetce. Dziś startuje stacjonarna część imprezy, ale co poniektórzy mają już za sobą trzy przedstawienia. „Wyzwolenie” Jana Klaty z gdańskiego Teatru Wybrzeże, „1989” Katarzyny Szyngiery z krakowskiego Teatru Słowackiego i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego oraz „Czerwone nosy” z kaliskiego Teatru Bogusławskiego pokazują, jak wielką siłą teatru są aktorskie wielopokoleniowe zespoły.
Zacząć jednak należy od rzutu oka na program tegorocznych Kaliskich Spotkań Teatralnych. Pamiętam doskonale, jak przed dwunastoma miesiącami dyrektor festiwalu tłumaczył mi, że to ostatnia tak bogata edycja. Mówił, że teraz jeszcze udało się oszukać finansowe i organizacyjne przeznaczenie, ale następnym razem trudno na to liczyć. Więc dzisiaj cieszmy się liczbą i różnorodnością propozycji, a za rok szykujmy na festiwal w wersji przetrwalnikowej. Uśmiechałem się w duchu, słuchając Bartosza Zaczykiewicza, bo trochę gościa znam i wiem, że woli dmuchać na zimne i nie chwalić dnia przed zachodem słońca. I okazało się, że miałem rację. W tym roku w Kaliszu spektakli jest kilkanaście, repertuar imprezy przyprawia o zawrót głowy. To jest nie tylko moje zdanie, słyszałem je ostatnio w różnych miejscach co najmniej kilka razy – KST mają program absolutnie imponujący. Cóż, powiedzmy to jasno – zdecydowanie lepszy na przykład od Warszawskich Spotkań Teatralnych. Jakby na to nie patrzeć, nie chce być inaczej.
Mamy za sobą już gdański prolog z „Wyzwoleniem” Jana Klaty oraz „1989” Katarzyny Szyngiery – dwa światy, całkiem skrajne światy. Premiera arcydramatu Stanisława Wyspiańskiego odbyła się 14 października ubiegłego roku, godziny przed otwarciem lokali wyborczych. Bezkompromisowa wizja Jana Klaty sprawia wrażenie, jakby reżyser przygotowując „Wyzwolenie” nie spodziewał się pomyślnego obrotu polskich spraw, zwiastując raczej pogrążanie się we wspólnotowej malignie. Dlatego uznał, że nie ma sensu szukać jaśniejszych barw, a jedyną ucieczką dla tego narodu, tego społeczeństwa jest ostateczne rozwiązanie. Samounicestwienie, śmierć, koniec.
W ostatniej scenie „Wyzwolenia” z gdańskiego Wybrzeża, najbardziej poruszającym momencie spektaklu, na scenie płonie Konrad. Chodzi pochylony, pali się na nim ubranie, potem upada, ogień trawi jego ciało, ktoś wreszcie gasi człowieka. W finale „Wyzwolenia” Klaty stało się coś, na co podświadomie czekałem – do teatru trafił refleks ofiary Piotra Szczęsnego. Szarego Człowieka, co zdecydował się na samospalenie w proteście przeciw bezeceństwom władzy. Łatwo przeszliśmy nad tym do porządku dziennego, a teraz Klata i zespół Teatru Wybrzeże oddają mu hołd. To ważny moment, wykraczający poza granice samego przedstawienia. A jednocześnie gdańskim „Wyzwoleniem” wybitny reżyser dopisuje kolejny rozdział do polskiego teatru śmierci, wprost nawiązując do dziedzictwa Tadeusza Kantora, a zespół Wybrzeża potwierdza swoją wyjątkowość. Mimo zunifikowania w kostiumie, charakteryzacji, geście i ruchu stanowi jeden organizm, a jednak można rozpoznać poszczególnych wykonawców. Wspaniali są Grzegorz Gzyl, Piotr Biedroń i wielu innych, a absolutnie zjawiskowa, choć i na wskroś dojmująca Katarzyna Dałek w roli zgwałconej, może poddanej aborcji Muzy, jakby wyjętej z kadrów „Egzorcysty” Williama Friedkina.
Na przeciwległym biegunie znajduje się „1989”, już legendarne widowisko Teatru Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Opowieść o pozytywnym micie, o tym, że trzeba zrobić „bum”, przeistacza się na naszych oczach w celebrację wspólnego zwycięstwa. Spektakl nie stracił nic ze swej siły, jest manifestacją niezwykłej sprawności zespołu Słowaka, tyle że teraz widać w nim coś więcej niż tylko grupę zatrudnionych w jednym miejscu aktorek i aktorów. To jest wspólnota połączona wspólnym celem i tym samym trudnym doświadczeniem. Dziś Teatr Słowackiego to narodowa scena, tym lepiej, że mityczny „1989” wciąż trwa. I oby tak pozostało jak najdłużej.
Dobrze w tym świetnym towarzystwie wypadają też gospodarze. Pokazane pod szyldem KST „Czerwone nosy” w reżyserii Anny Wieczur z Teatru Bogusławskiego to spektakl pełen rozmachu, ale celowo tradycyjny. W opowieści, która jednoznacznie rymuje się z niedawną pandemią, wybrzmiewa groza i absurd nie tylko średniowiecznej rzeczywistości. Inscenizacja udowadnia, że wielopokoleniowy – co ważne – zespół kaliskiego teatru jest gotów do wszelkich wyzwań. Poza tym to superprodukcja – nie tylko na miejscową skalę.
Tyle się do tej pory wydarzyło, choć dopiero dziś oficjalna inauguracja Festiwalu. A w kolejnych dniach morze wydarzeń – choćby nieobecna dotąd poza Gdańskiem „Piękna Zośka”, choćby „Mój mężczyzna” z Wrocławia, dwa spektakle z Narodowego Starego Teatru w Krakowie.
A zatem… Czas na Kalisz, czas na teatr!