Uśmiech wampira
Na marginesie spektaklu „Urban. Idę po was…” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie
Zawiodą się na tym przedstawieniu wszyscy, którzy spodziewali się wielowątkowej, psychologicznie pogłębionej i wypełnionej niuansami biografii rzecznika PRL-owskiego rządu. Nie znajdą satysfakcji tacy, co zastanawiają się na wieloma twarzami Urbana i ważą skrupulatnie – kanalią był czy jednak skomplikowanym bohaterem na wysoką miarę? Reżyser Bartosz Szydłowski i grający tytułową postać Adam Ferency idą w upiorny danse macabre, odstręczający kabaret z Polską w temacie i w tle. To krótko ciągnąca się opowieść o polskim upiorze, co nic sobie nie robiąc z narodowego decorum szczerzy zęby w obleśnym uśmiechu. Próbujesz go zabić osinowym kołkiem, ale wstaje z grobu i eskaluje szyderstwa. „Urban. Idę po was…” w krakowskiej Łaźni Nowej każe nam zmierzyć się z najbardziej obrzydliwą gębą polskiego społeczeństwa.
Pamiętam, to był jeden z najtrudniejszych wywiadów, jakie kiedykolwiek robiłem. Zdecydował się spotkać ze mną, młodym wówczas dziennikarzem, Sławomir Mrożek. Jechałem zatem do Krakowa, gdzie wówczas mieszkał, pełen tremy i nadziei. Wydawnictwo Literackie dało na rozmowę godzinę – całkiem porządny czas. Więc wchodziłem do siedziby WL na ulicy Długiej pełen dobrych myśli. Chyba zrobiłem wszystko, by nie pamiętać, że autor „Tanga” do przesadnie wylewnych nie należy. Szybko musiałem sobie jednak o tym przypomnieć. Mrożek odpowiadał dwoma słowa, czasem potakiwał, za chwilę zaprzeczał, po czym z pewną taką nieśmiałością zapewniał, niewątpliwie szczerze, że po prostu z czasów minionych już niewiele pamięta. Ożywił się raz i wówczas zbudował zdecydowanie dłuższą odpowiedź. Zapytałem go o komunizm i o odpowiedzialność dawnych dygnitarzy. Był bezkompromisowy, żądał prawdziwych rozliczeń. Przypominał, że subtelności ocen są na miejscu z rzadka, a tutaj mamy do czynienia ze zbrodniczym systemem i jego funkcjonariuszami.
Co jakiś czas przypominam sobie tamtą tyradę Mrożka, gdy słyszę postulaty, by wymazać przeszłość, zrównać oprawców z ofiarami, cały czas tamtego zniewolenia zamienić w bezbolesną szarość. Nie ma we mnie na to zgody, choć jak najdalej mi do niedawno jeszcze obowiązującej wykładni historii. A jednak burzyła się we mnie krew, gdy słyszałem o wspólnych biesiadach dawnych bohaterów i niedawnych kacyków, kiedy czytałem, jak szukają dla nich za wszelką cenę usprawiedliwień. Tak było przecież w przypadku generała i podobnie, gdy idzie o Urbana. W spektaklu młodej polskiej reżyserki kojarzonej z radykalną lewicą zrównano go z Larrym Flyntem. Rzeczywiście, niezwykle trafne zestawienie… Ofiarą Urbana był spadający nakład jego pisma oraz być może nieco tańsze whisky, jaką pił. Dobrze, wiem, co go spotkało w „Po Prostu”, wiem, że bywał znakomitym felietonistą, wiem, że przewietrzał odrobinę system służącego reżimowi dziennikarstwa. Nie przeczę, iż był człowiekiem wybitnie inteligentnym, a w ostatnim okresie życia umiejętnie podważał wszystkie świętości. W ocenie kościoła na przykład okazał się profetą, dopiero teraz dostrzegamy trafność jego diagnoz. Tyle że w mojej ocenie Jerzego Urbana niewiele to zmienia – albo zgoła nic. I muszę przyznać, że nieszczególnie obchodzą mnie stosunki rodzinne pierwszego propagandzisty PRL ani to, czy po kryjomu przeprowadzał staruszki przez ulicę. W odróżnieniu od owej reżyserki i kilku modnych publicystów nie będę dzielił włosa na czworo, szukając w charakterystyce Urbana zaskakujących subtelności. A po lekturze biografii Doroty Karaś i Marka Sterlingowa odnoszę wrażenie, że kreując właśnie taki, jakże skomplikowany swój obraz, jeszcze raz wystrychnął nas na dudka.
Dlatego blisko mi do konwencji, jaką dla swego spektaklu wybrał Bartosz Szydłowski. „Urban. Idę po was…” to nie jest teatr szczególnie zawikłany, nie wiadomo jaka sceniczna szarada do rozwiązania. To szefa Łaźni Nowej flirt ze sztuką popularną, adresowaną do szerokiego grona odbiorców, do których trzeba mówić raczej drukowanymi literami. Tyle że w przypadku tego akurat widowiska jest to wybór oczywisty i konwencja naturalna. Być może ktoś dostrzeże w Urbanie bohatera na miarę antycznej tragedii, ale tym razem został sportretowany niczym wodzirej celowo tandetnego wodewilu. Żywy trup, co nocą wstaje, wychyla szklankę whisky i zaśmiewa się tubalnie z siebie i ze świata. Nic nie zaburza jego samopoczucia, nawet – by tak rzec – niejasny ontologiczny status. Bo Urban z Łaźni Nowej choć nie żyje, to jednak żyje. Choć żyje, to przecież umarł. Jest jak upiór, co polskiej krwi żąda i jak umie, z obrzydliwym rechotem, nakłuwa narodową tkankę. Jest jak wampir, monstrum nie do zarżnięcia. Walisz go osinowym kołkiem, już myślisz, że jest po nim, a on wstaje i znów rechocze do rozpuku. Polski upiór, najgorsza twarz społeczeństwa.
Wszystko zaczyna się od szalonej polki galopki „Umarrrł Urrrban” w wykonaniu grającego na żywo zespołu Salkers. Padają w niej wierszyki o uszach Urbana i dwóch na nie trumienkach, a przed naszymi oczami przesuwają się kadry z Polski, jakiej przez swoje życie towarzyszył. To pierwszy moment, gdy bezczelne widowisko Szydłowskiego nie pozwala przyszpilić się jedynie komediową formułą, okazując się wypisem z historii ostatnich dekad. Urban zaś jej świadkiem, błaznem, którego nie da się wyrugować z obrazu.
Scenę Łaźni Nowej zamyka złota kurtyna, emblematami świata spektaklu stają się gigantyczne uszy. Małgorzata Szydłowska zaprojektowała znakomitą scenografię i przestrzeń łączącą kabaret, dosłowność tandety weń wpisanej z metaforą rzeczywistości, przez wielu jeszcze pamiętanej. „Urban. Idę po was…” nie rości sobie praw do uogólnień, nie jest to spektakl działający jak lekcja czegokolwiek, a jednak dramaturg Piotr Rowicki wraz z reżyserem przypominają za autorami książkowego „Urbana” kilka faktów niewygodnych – o kościele właśnie, o próbach kompromisu z władzą. Przede wszystkim zaś rzucają punktowe światło na samego bohatera. Trochę z niego standuper z podrzędnego show, a trochę Mistrz Ceremonii, jak Joel Grey z „Kabaretu” Boba Fosse’a. Na pewno kameleon, przybierający odpowiednią barwę i dostosowujący się do otoczenia, ale też cynik, co zrobi wszystko, by zepsuć zabawę i wytrącić z dobrego samopoczucia. Tak właśnie działa pozornie tylko rozrywkowe, a jednak pozostawiające mocno gorzki osad na języku przedstawienie Szydłowskiego.
Nie byłoby go, gdyby Urbana nie zagrał Adam Ferency, bo to on niesie cały ciężar inscenizacji, choć sugestywnie towarzyszą mu Barbara Jonak i Paweł Smagała. Do takiej roli trzeba bowiem artysty skutecznego, co to nie dzieli włosa na czworo, nie szuka dla postaci tanich usprawiedliwień, a co najwyżej akcentuje jej makiaweliczny charakter, przenikliwość i brak złudzeń. Przy tym Ferency gra potwora, a mimo to powstrzymuje się od łatwego osądu. Są w jego wybitnej kreacji kabotyństwa brawurowe, ale są i niepokojące zatrzymania, gdy Urban pogrąża się w depresji, przez chwilę nie wie, co z nim dalej będzie. Są chwile, gdy zamienia się w salonowego uwodziciela i momenty, gdy jak wytrwany prestidigitator żongluje swymi twarzami jak maskami klowna z podrzędnego cyrku. To wszystko daje mu satysfakcję złośliwego trolla, który za wszelką cenę chce uprzykrzać życie, ale ukojenia nie przynosi. Zostaje tylko nakłuwanie balona świętości, sranie w najbardziej niestosownych momentach, k…a na początku i ch.. na końcu przedstawienia.
Tekst Rowickiego jest nierówny, ale dzięki bezczelnej reżyserii Szydłowskiego i chuligańskiej roli Ferencego spełnia cel. Urban mówi o sobie, że jest „samobieżnym narzędziem do drażnienia, przyrządem do wku…wiania”. Podzielone reakcje na ostatnią premierę Łaźni Nowej wskazują, że i ona działa na podobnej zasadzie.