Varia
Uciec do teatru

65 Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień pierwszy
Znów, jak co roku, można powtórzyć nieśmiertelną formułę – skoro maj (oby przypomniał sobie, że jest majem, a nie na przykład marcem), to Kalisz i Festiwal Sztuki Aktorskiej. Najstarszy w Polsce, jak zwykle imponująco bogaty z programem ułożonym w zaskakujące konstelacje. Cieszę się na najbliższy tydzień codziennych notatek, a przede wszystkim na wieczorne spotkania z Artystkami i Artystami, bo te w Kaliszu są zawsze wyjątkowe. Tym razem jadę jednak nad Prosnę, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej chcąc w teatr uciec, w teatrze się zatopić, odgrodzić się choć w niewielkim stopniu od rzeczywistości.
Jadę więc z Gniezna po udanej premierze w Teatrze Fredry, widowisku Elżbiety Depty „U mnie zawsze wszystko dobrze”, które udowadnia, jak bardzo pragniemy szczęśliwych zakończeń nawet w najbardziej przerażających opowieściach, byśmy nie zostawali z samym mrokiem. I pokazuje, że jak się nie ma sceny, bo w budynku remont, można robić spektakle na przykład w parowozowni. Ta w Gnieźnie okazała się przestrzenią dla teatru wręcz wymarzoną i byłoby dobrze, gdyby obecny projekt okazał się początkiem długiej współpracy. Widzę oczami wyobraźni w tej scenerii choćby Szekspira albo antyk…
Jadę więc na razie do Jarocina, tego Jarocina, gdzie nie bywałem niestety na festiwalach, a teraz zwiedzę tylko dworzec w oczekiwaniu na przesiadkę. Wjeżdżam na stację Miłosław i myślę o Kaliszu i o festiwalu. Jedno jest pewne i właściwie temat zamyka. Kalisz to Kalisz, Kaliskie Spotkania lubię szczególnie, lubiłem jako juror, a jeszcze bardziej od chwili, gdy na zaproszenie dyrektora Bartosza Zaczykiewicza prowadzę wieczorne dyskusje po spektaklach. Bo można dotknąć tajemnic aktorstwa, zderzyć się z emocjami po konkursowych występach, a wreszcie posłuchać kaliskiej Publiczności, co zawsze – i proszę nie uważać tych słów za grzecznościową formułkę – jest prawdziwie inspirujące.
Najkrócej zatem mówiąc – Kalisz lubię, kaliski festiwal i zespół Teatru Bogusławskiego lubię bardzo, więc jak co roku jadę na Spotkania z radością i ciekawością, co przyniosą najbliższe dni. Tym razem jednak – myślę na stacji Orzechowo – bardziej niż wcześniej jadę, by w teatrze się schronić, poszukać w nim osobnej wyspy, gdzie choć w niewielkim stopniu można odizolować się od groźnych pomruków świata. No bo tak – tuż obok wojna, Ukraina walczy, ale coraz mniej widać szans na jakikolwiek pozytywny finał. Bo w Ameryce sami wiecie kto, więc wszystko, co złe, jest możliwe. Bo w moim mieście można w biały dzień odrąbać kobiecie głowę, mając tłum widzów, którzy nie pomocą ofierze są zajęci, a wrzucaniem filmików do sieci. Bo można wejść do szpitala i zabić człowieka. Bo za chwilę wybory, a tu kandydat atakuje lekarkę, a potem w towarzystwie innych pretendentów wypluwa z siebie czystą nienawiść. I w ogóle, gdy idzie o wybory, niczego nie można być pewnym.
Nie jest fajnie i nie mam już ochoty słuchać, jakim to Polska jest bezpiecznym krajem i jak jest u nas wspaniale, a jak źle na zalanym przez imigrantów Zachodzie. Dość już. Chcę uciec w teatr, wierząc, że tu można poczuć się razem, odnaleźć choćby ułudę bezpieczeństwa. I przypomnieć sobie na przykład, jak oczyszczającą i terapeutyczną siłę ma śmiech.
Wiedzą o tym dobrze ci wszyscy, co przeżyli festiwalowy prolog w Krakowie, oglądając dwa niezwykłe, i śmieszne, i gorzkie przedstawienia. „Latający Potwór Speghetti” Mateusza Pakuły z Łaźni Nowej zaskoczy, a może nawet zaszokuje tych wszystkich, którzy ze łzami w oczach na stojąco oklaskiwali przed dwoma laty ikoniczne przedstawienie tego samego autora, czyli „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Wówczas słyszeliśmy ze sceny wściekły krzyk o prawo do godnej śmierci, oglądaliśmy przeraźliwie smutną, ale chwilami upiornie śmieszną kronikę oczekiwanej śmierci. Tym razem Mateusz Pakuła z tym samym w dużej mierze fantastycznym zespołem zaproponował na pierwszy rzut oka nieokiełznaną anarchistyczną farsę, gdzie wszystkie najbardziej ryzykowne albo pozornie niedopuszczalne chwyty są dozwolone. Oto Bobby Henderson (Jan Jurkowski), twórca religii pastafarian i kultu Potwora Spaghetti, trafia do piekielnej poczekalni, gdzie zdecyduje się, gdzie ostatecznie po się znajdzie. Bój o Bobby’ego stoczą chimeryczny Szatan (Szymon Mysłakowski) z Jezusem (Zuzanna Skolias-Pakuła) wspomaganym przez małomównego, za to anielsko śpiewającego Ducha Świętego w zjawiskowej interpretacji Emose Uhunmwangho.
Brawurowego widowiska nie sposób sprowadzić tylko do wymiaru efektownej antykościelnej jatki. To mocny głos w obronie wolności sumienia i myślenia, a także przypomnienie, że żadna religia nie ma prawa odbierać ludziom wolności. Wolność zaś wspiera śmiech, w „Latającym Potworze Spaghetti” chwilami opętańczy, niosący wyzwalającą moc.
Zadziwiająco śmieszne bywa też autorskie przedstawienie Agaty Dudy-Gracz „Proszę państwa, Wyspiański umiera” z Teatru Słowackiego. Nie pisałem o nim po premierze, mimo zachwytu robotą zespołu krakowskiej sceny i wizją autorki, bom do spektaklu na jej zaproszenie napisał monolog Jerzego Grzegorzewskiego, którego przejmująco gra Tomasz Wysocki. Przy okazji kaliskiego festiwalu powiem wreszcie, że imponujące jest pełne ironii spojrzenie Dudy-Gracz na dawny Kraków, w którym przegląda się Kraków współczesny, a także jej chwilami mizantropijny, a przecież pełen czułości stosunek do artystów. W „Proszę państwa, Wyspiański umiera” śmierć idzie ramię w ramię ze śmiechem, bo jak nigdy dotąd artystka nakłuwa nim świat. Na koniec zaś i tak zostaje przerażenie i wściekłość w oczach Teosi (wspaniała Agnieszka Przepiórska), która wbrew światu próbuje decydować o samej sobie - zdobywa się na bunt. W imieniu kobiet, nie tylko swoim własnym.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.
Email:
kontakt@jacekwakar.pl