Varia

Teatr jak pięść

Fot. Przemysław JendroskaFot. Przemysław Jendroska
Na marginesie spektaklu „Korfanty. Rebelia” w reżyserii Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim w Katowicach

W krótkim czasie Artur Pałyga napisał dwie sztuki, a Robert Talarczyk wyreżyserował dwa przedstawienia o Wojciechu Korfantym. I choć zapewne nie byłoby to możliwe, gdyby patronem ubiegłego roku nie został oficjalnie śląski bohater, „Korfanty. Rebelia” w Teatrze Śląskim nie ma w sobie nic z okolicznościowej akademii. To naładowana punkową energią rewia o konieczności rewolucji, walce o lepszy świat, ale też mocny głos przeciw bezsensownemu przelewaniu krwi. Wydarzeniem wieczoru jest wspaniały aktorski i wokalny występ Cezarego Studniaka, ale imponujące wrażenie sprawia cały katowicki zespół.

Pierwszej części nieformalnego dyptyku Artura Pałygi i Roberta Talarczyka o Wojciechu Korfantym – telewizyjnego spektaklu „Hotel Korfanty” – nie widziałem. Odpuściłem go nie z premedytacją, daleki byłem od wypominania obu twórcom konszachtów z przebranym w szaty Teatru TV diabłem. Przeciwnie, uważałem, iż należy zdobywać niedostępne przyczółki, nie palić komitetów, ale w miarę możliwości transformować istniejące, ale z Teatrem TV zerwałem kontakt i jakoś podprogowo dzieło Pałygi i Talarczyka odpuściłem. W ogóle do niedawna w TVP oglądałem tylko piłkę nożną, i to nad wyraz sporadycznie, bo i gdy o to idzie miałem zdecydowanie bardziej ulubione, w każdym calu profesjonalne stacje.

Dlatego do Katowic na „Korfantego. Rebelię” jechałem nieskażony znajomością tamtego przedstawienia, nie nastawiając się szczególnie na nic konkretnego. Wiedziałem, że Talarczyk szykuje tym razem seans mocno muzyczny, wierzyłem w siłę dramaturgii Pałygi – nigdy mu nie zapomnę „Nieskończonej historii”, a minęło wiele lat - cieszyłem się na spotkanie z zespołem Teatru Śląskiego, bo cenię go bardzo także za umiejętność odnajdywania się w różnorodnych konwencjach. No i czekałem na Cezarego Studniaka, bo to i osobowość, i skala umiejętności, i siła scenicznej obecności absolutnie niepowtarzalne. Nie zliczę, ile razy widziałem go we wrocławskim Capitolu, choćby w inscenizacjach Agaty Dudy-Gracz, Jana Klaty i Wojciecha Kościelniaka i ile razy nokautował mnie swą niepowtarzalną, rozpiętą między czułością a brutalnością, barwą. Ceniłem też reżyserskie próby Studniaka, przede wszystkim „Imperium” i „Porno” z Teatru Nowego, ale nie tylko. Ostatnio trochę zgubiłem artystę z pola wzroku, zatem szczególnie ucieszyłem się, że wraca.

Nie miejsce tu, by zajmować się biografią Wojciecha Korfantego, tym bardziej, że spektakl w Śląskim stanowi raczej coś kształt impresji, rozbudowanego dopisku do właściwej, opowiedzianej w „Hotelu Korfantym” historii. Nie da się jednak nie zauważyć, iż na afiszu katowickiej sceny pojawia się nieprzypadkowo, zasilając ważny dla dyrektora Roberta Talarczyka nurt repertuaru. Nawet nie to, że ceni sobie szef Śląskiego opowiadanie o swym regionie, nie to, że ważne miejsce w jego programie zajmuje budowanie jego mitologii. Rzecz w tym, że nie jest Talarczyk, sam rodowity Ślązak, bezkrytycznym piewcą swojej małej ojczyzny, jedną ręką dokłada cegły do budowy jej pomnika, a drugą z odrobinę łobuzerskim uśmiechem podpiłowuje jego cokół. Zaryzykuję twierdzenie, iż Talarczyk Śląsk szczerze kocha, ale miłością wymagającą i nieczułostkową, z jednym radosnym, drugim miotającym pioruny okiem. Nie bez przyczyny nieformalnym patronem Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego jest Kazimierz Kutz. Nie przypadkiem zrealizował Talarczyk „Piątą stronę świata” według jego prozy i stał się animatorem nagrody jego imienia. Śląska opowieść obu twórców ma punkty styczne przede wszystkim w emocjach. I w tym, że daleka jest od jednoznacznego zaszufladkowania.

Śląski nurt repertuaru Śląskiego jest już nad wyraz pokaźny i tak samo różnorodny. Jest w nim i wspomniana „Piąta strona świata” Kutza, i Szczepan Twardoch w kilku odsłonach, i „Węgla nie ma” Przemysława Pilarskiego, i „Skazany na bluesa” o Ryszardzie Riedlu, i „Wujek 81. Czarna ballada”, by bez pompatycznej pozy oddać cześć i chwałę bohaterom. Nie wiem, czy taki ma Talarczyk plan, ale realizuje w swoim teatrze coś na kształt lekcji śląskiego języka i rzecz jasna nie idzie jedynie o gwarę. Raczej o to, by miejscowym i przyjezdnym dać posmakować soli ziemi czarnej, nawlekać na nić spektakle jak paciorki jednego różańca. Dba przy tym szef katowickiej sceny o to, by się owym Śląskiem nie udławili, równoważąc ten gałąź programu kompletnie odmiennymi propozycjami. Nie wszystkie spośród śląskich przedstawień widziałem, ale zawsze zadziwia mnie, że ile o tym regionie zostało do opowiedzenia. Dlatego w Katowicach nie ma powielania starego.

Pisałem przy okazji reżyserowanego przez niego „Empuzjonu”, że Talarczyk nie lekceważy publiczności. W przeważającej większości przypadków jest inscenizatorem skutecznym. Nie buduje przed widownią barier nie do przeskoczenia, rzuca przynętę, a potem chwyta za gardło i przez tyle ile trzeba czasu nie puszcza. W „Korfantym. Rebelii” przynęt było kilka. Najpierw historia – Korfanty (Dariusz Chojnacki) budzi się w piekle i przed obliczem Mefistofelesa (Cezary Studniak), oprowadzającego przywódcę po kolejnych kręgach, ma rozliczyć się ze swoim życiem, biografią polityczną i odpowiedzialnością za powstania oraz za wszystkich, co wzięli w nich udział. Artur Pałyga wraz z Robertem Talarczykiem nie rezygnując z konwencji muzycznego show stawiają mocne pytania o cenę walki o lepszy świat i to, czy cel uświęca środki, więc lepiej pięknie ginąć niż mało efektownie żyć. Łatwo domyślić się, po jakiej stronie stają, dlatego „Korfanty. Rebelia” staje się wyrazistym głosem przeciw nie tyle polskiemu bohaterstwu, co przeciw martyrologii i błogiemu babraniu się w ramach. „Lepszy żywy obywatel niż martwy bohater” – śpiewała kiedyś Maria Peszek i sądzę, że autorzy spektaklu w Śląskim mogliby się pod tym hasłem podpisać.

Korfanty Dariusza Chojnackiego budzi się zatem w piekle, w czarnych dżinsach, skórze, koszulce z zaciśniętą pięścią pod spodem i w charakterystycznej czapeczce. Jest jak stary rockman czy punkowiec, co po okresie burzy i naporu chce odpocząć, nabrać dystansu i oddechu, zejść z linii frontu. Choć już jest martwy, żywy duch w nim nie daje się poskromić i wciąż rwie się do skoku. Świetnie to pokazuje Chojnacki, bo gra coś na kształt spętania, raczej mniej niż za dużo, a przy tym jego Korfanty, z pozoru nieefektowny, od pierwszej chwili jakoś tak między wierszami ukazuje niezaprzeczalną charyzmę. Dobra to i skuteczna rola, tym trudniejsza, iż nie postać tytułowa gra w katowickim spektaklu, by tak rzec, pierwsze skrzypce. Korfanty jest, o Korfantym się mówi i śpiewa, lecz zwykle to nie on jest w centrum sceny. Taka koncepcja mocno nie uwiera, ale przyznajmy, że bez Chojnackiego łatwo byłoby o Korfantym na dłuższą chwilę zapomnieć.

Może nie mogło być inaczej, skoro w Mefistofelesa wciela się Cezary Studniak i ma długie minuty zagarnia całą scenę. I to jest właśnie przynęta numer dwa, bo to artysta do takich jak „Korfanty. Rebelia” inscenizacji wymarzony. Aktor wybitny, o wielkiej dramatycznej sile, ale też fenomenalny wokalista, mogący głosem nie do podrobienia rozsadzić niejeden mur. W Śląskim to diabeł Studniaka prowadzi show, bawi się nim, uwodzi widzów i Korfantego, będąc „częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”. Studniak wchodzi w buty nie przymierzając Micka Jaggera i Jello Biafry w jednym. Nie bez przyczyny przywołuję legendarnego lidera Dead Kennedys, bo choć przedstawienia w Śląskim nie napędza hardcore spod znaku amerykańskiej kapeli, dzięki aktorowi i granej na żywo muzyce czujemy się jak na koncercie. Premierowa publiczność zachowywała się nobliwie, ale czekam na młodszą i starszą młodzież, która zareaguje z energią adekwatną do sytuacji.

Ostatnią z przynęt są bowiem kompozycje szwedzkiego zespołu The Baboon Show, wykonywane na żywo przez muzyków z kolektywu Gruzja. Niosą całość, gdy trzeba zmieniając się w ścianę dźwięków. Dają widowisku nieokiełznaną punkową energię, podchwytywaną przez ansambl Śląskiego. Jego aktorki i aktorzy mają momenty solo, ale zwykle są na scenie razem i zdają się być czystą siłą. W nieustannym ruchu, w brawurowych układach choreograficznych Natalii Dinges (nie potrafię ocenić, jak bardzo skomplikowanych, ale na pewno efektownych), zdają się nie mieć chwili na oddech.

Oglądałem „Korfantego. Rebelię” z myślą, iż dobrze, że taki teatr nie certoli się w tańcu, tylko uderza celnie. Jest jak zaciśnięta pięść – graficzny znak przedstawienia. Teatr jak pięść – już wtedy ucieszyłem się, że mam tytuł tego tekstu.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image