Varia

Przypadek Michała W.

Fot. Maciej ZakrzewskiFot. Maciej Zakrzewski
Na marginesie spektaklu „Bim-Bom-Boom!” w Teatrze Powszechnym w Łodzi

Można powiedzieć bez wahania, że Michał Walczak od zawsze, a przynajmniej od lat, robi to samo przedstawienie. Tyle że w przypadku świetnego dramaturga, niezłego reżysera i pełnego energii animatora życia kulturalnego, a ostatnio dyrektora, nie ma w tym nic z przypadku. Czasem inscenizacje Walczaka może za bardzo są do siebie podobne, ale to nie dotyczy „Bim-Bom-Boom!” w łódzkim Teatrze Powszechnym. To najfajniejszy od dawna spektakl obecnego szefa warszawskiej Rampy – bezpretensjonalny, przenikliwie dowcipny, a przede wszystkim naładowany siłą, energią, poczuciem humoru aktorek i aktorów Powszechnego.

To było ledwie dwa miesiące temu, spotkaliśmy się z Walczakiem w Krakowie, przy okazji Festiwalu Otwarcia Teatralnego Instytutu Młodych Teatru Ludowego. Michał nie przywiózł tym razem swojego przedstawienia, nie wiem który raz w życiu przyjechał jako autor „Piaskownicy”. Tyle że nie do końca była to ta „Piaskownica”. Młodzi artyści Tadeusz Pyrczak i Błażej Biegasiewicz potraktowali pierwotny tekst dramatu jako materiał do rekonstrukcji. Przepisali „Piaskownicę” na język i emocje swojego pokolenia, wyszło to chwilami frapująco. Na spotkaniu po czytaniu zagaiłem Walczaka, że można już nazywać go klasykiem. A potem przypomniałem sobie, kiedy pierwszy raz w Wałbrzychu widziałem na scenie jego debiutancką sztukę. Nie da się ukryć – dwadzieścia lat (z maleńkim okładem) minęło.

Teatr Dramatyczny odbudowywał wtedy ze zgliszcz Piotr Kruszczyński, niemal na starcie pokazując, jak znakomitym jest dyrektorem. W tym samym czasie mniej więcej reżyserowali w Wałbrzychu Maja Kleczewska i Jan Klata, potem Monika Strzępka, i to o ich przedstawieniach dyskutowało się wtedy najgłośniej. Nic w tym dziwnego, bo przecież „Lot nad kukułczym gniazdem” Kleczewskiej i „Rewizor” Klaty mówiły o tutejszej rzeczywistości coś nowego, ostro diagnozując ją w stanie depresyjnego kryzysu. Niewielkie przedstawienie Kruszczyńskiego z pięknymi rolami Marty Zięby i Piotra Tokarza to było coś na kształt notatek na mankietach. Miało w sobie ożywczy łobuzerski luz, ale pod uśmiechem skrywało dojmujący smutek. Tyle że nie odbierało nadziei na marzenie.

Jako się rzekło, wtedy pierwszy raz zobaczyłem „Piaskownicę”. Nie liczyłem, ile razy wystawiano ją później, ale nie mam wątpliwości, że gdyby brać pod uwagę ostatnie dwie dekady niewiele innych tytułów może poszczycić się podobnym zainteresowaniem ludzi sceny. No i istniała sztuka Walczaka w wielu różnych wariantach. Kiedyś widziałem w niej aktorkę i aktora w jesieni życia, niedawno zagrał w niej ze swymi przyjaciółmi z Teatru Absolwent mój syn i poszło im świetnie. Tyle prywaty. Ważne, że nawet gdyby Michał Walczak niczego poza debiutem nie popełnił, byłby w polskim obiegu teatralnym autorem bardzo mocno obecnym.

Po „Piaskownicy” napisał jeszcze Walczak dla teatru w Wałbrzychu utopioną w tamtejszej szarości „Kopalnię”, uderzając w zupełnie inne, dalekie od komediowych tony. A potem jeszcze sam nie wiem ile sztuk, z których szczególnie lubiłem prześmiewczą, okrutną pod adresem teatralnego środowiska „Amazonię”. Aż wreszcie przyszło atomowe uderzenie Pożarem w Burdelu, szybko i zasłużenie okrzykniętym więcej niż sezonową sensacją. Dziś tamten kolektyw w podstawowym składzie jest historią, mówi się o jego reaktywacji w nowym kształcie. Niektórzy ciągle nucą dawne przeboje, niejeden żart żyje własnym życiem, zdarzały mi się niekrótkie rozmowy niemal w całości wypełnione wspomnieniami na wiadomy temat, choć do ultrasów Pożaru w Burdelu nigdy nie należałem. Umknęło nam jednak, że formacja Michała Walczaka i Maksa  Łubieńskiego nie tylko dała nam kilkanaście radosnych wieczorów, ukazała nowe możliwości co najmniej kilkorga wspaniałych artystek i artystów (Agnieszka Przepiórska, Monika Babula i Andrzej Konopka narzucają się od razu), ale i określiła nowy typ humoru pomiędzy tradycyjnym spektaklem a kabaretem. Z początku zdawał się on specyficznie warszawski, mocno inteligencki, z prędkością niedostępną dotąd teatrowi reagujący na to, co wczoraj w internecie. Mocno też wpłynął na twórczość swego autora, bo Pożaru w Burdelu już/na razie nie ma, a jego echa, ślady i z niego wątki wciąż pobrzmiewają w kawałkach Michała W. Tak było, choć bez szczególnego sukcesu w „Balladach i romansach. Horror School Musical” w Teatrze Ludowym w Krakowie oraz – upieram się, choć formalnie Walczak nic z tym spektaklem nie miał wspólnego – w wampirycznej farsie „W grobie się nie mieści” w Rampie, nie mówiąc już o stand upach w warszawskiej Polonii. W „Bim-Bom-Boom” w łódzkim Teatrze Powszechnym twórca też czerpie z poetyki Pożaru w Burdelu, ale tym razem głęboko ją transformuje. Mam skromne to widowisko za najlepszą rzecz Walczaka od dość dawna, a przede wszystkim bardzo podoba mi się, jak ta „Pracoholiczna komedia romantyczna” wpisuje się w misję Polskiego Centrum Komedii prowadzonego w Powszechnym przez Ewę Pilawską.

Patrzę w witryny budynku przy Legionów i przypominam sobie tytuły, jakie w ostatnich miesiącach tu widziałem. „Chciałem być” o Krzysztofie Krawczyku, opowiadane z nostalgią, ironią, ale bez szyderstwa, „Atrament. Wczoraj. Żyrafa” – gorzką, ale wciąż komedię Juliusza Machulskiego o radzeniu sobie ze starością i chorobą, „Na całe życie” bez zadęcia opowiadające o tym, jak trudno wcielić w życie „i że Cię nie opuszczę aż do śmierci”, klasyczną farsę „Pozory”, gdzie w Nadię, pomoc domową ze sztuk Marca Camolettiego wciela się brawurowo i bez wulgarności (jak dla mnie lepiej niż Robin Williams w „Mrs. Doubtfire”, a inaczej niż Dustin Hoffman w „Tootsie” ) Arkadiusz Wójcik. No i „Kto chce być Żydem?” Marka Modzelewskiego wyreżyserowane przez Jacka Braciaka – o polsko-żydowskich sprawach, o naszym antysemityzmie i uśpionej agresji, w specyficznym łódzkim pejzażu. Śmiesznie aż dreszcze chodzą po plecach.

Skupiam się na owej lekkiej stronie repertuaru Powszechnego, choć przecież nie samymi komediami łódzki teatr stoi. „Bim-Bom-Boom!” dobrze obrazuje jednak ideę Polskiego Centrum Komedii. Po pierwsze – zrehabilitować ów gatunek, przypominając, jak karkołomnie jest trudny, jakiej precyzji i jakiego warsztatu wymaga. Po drugie – ukazać jego różnorodność oraz pojemność i udowodnić, że chcąc mówić serio o świecie nie zawsze trzeba wpadać w śmiertelną powagę. Po trzecie wreszcie - potraktować komedię jako poligon dla zespołu aktorskiego. „Bim-Bom-Boom!” to kolejna premiera, która stanowi dowód, że w Powszechnym zespół (chociaż tym razem widzimy tylko pięcioro wykonawców) jest z każdą pracą coraz lepszy.

Walczak dowcipnie piętnuje szaleństwo wyścigu szczurów, walki za wszelką cenę choć o pozór sukcesu, kierując bohaterów do Łódzkiej Kliniki Wypaleń. Niejaki Dariusz (Sebastian Jasnoch) trafia tam, by odnaleźć siebie i ożywić uczucie wobec Hani (Aleksandra Bogulewska), zakładem trzęsie siostra Rezylencja (Jakub Kryształ) do spółki z celowo nieco krindżowym Profesorem Krindżem (Michał Lacheta). Jest jeszcze Laura (Paulina Nadel) na usługach korporacji oraz z pozoru tylko dobrotliwie empatyczny Empaton (znów Jakub Kryształ). W tle mamy zmieniającą się nieco karykaturalnie Łódź z powracającym motywem budowy tunelu średnicowego, pełniącej tę samą funkcję co drążenie metra w Pożarze w Burdelu. Nad wszystkim unosi się złowrogi cień AI, chętnie podejmowany w przedpremierowych wywiadach reżysera. Przyznam jednak, że wątek sztucznej inteligencji nieszczególnie mnie zajął, pewnie dlatego, że skutecznie odsuwam od siebie świadomość zagrożenia. Wolałem bawić się aktorstwem wszystkich wykonawców, przypominających maksymę Gombrowicza, że najtrudniejsza w sztuce jest łatwość. Patrzyłem zatem na aktorki i aktorów Powszechnego, ciesząc się ich biegłością w zaproponowanej przez Walczaka konwencji. Są świetni, a szczególnie podobała mi się Aleksandra Bogulewska – wdzięk, ironia i poczucie humoru, a przy tym jak inteligentnie jest to zrobione!

Najważniejszy w „Bim-Bom-Boom!” był dla mnie teatr traktowany jako bezpretensjonalna zabawa z podtekstami. Michał Walczak przysposobił w Powszechnym sztukę ze śpiewkami, by zacytować Witkacego i podstawił nam przed oczy krzywe zwierciadło. Nie udawajmy przy tym, nie odkrył niczego szczególnie nowego, skromne widowisko niczego w dziejach nie zmieni, ale ma szansę dać uśmiech i dobrą zabawę. Nie bez przyczyn napisałem na wstępie, że „Bim-Bom-Boom!” to fajne przedstawienie. Nie że wybitne, nie że epokowe, o tym nie może być mowy. Fajne nie znaczy wcale infantylne, nie znaczy, że puszcza oko do widowni. Gra z nią na własnych zasadach (choć trochę ograniczyłbym estradowe „animowanie” publiczności przez Profesora Krindża) i niczego nie udaje. Jedni wezmą z niego samą zabawę, inni poszukają tropów w kierunku kultury studenckiej, bo przecież nie przypadkiem już w tytule odnajdujemy odniesienie do gdańskiego Bim-Bomu, a zatem do Zbigniewa Cybulskiego, Bogumiła Kobieli i Jacka Fedorowicza. Świat się zmienił, humor też, ale rdzeń jest podobny. Rozrywka o inteligenckim wymiarze – w kraju, gdzie inteligencja od lat znajduje się w odwrocie, to wcale nie takie proste.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image