Słowa we krwi
63. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień piąty
W „Sen srebrny Salomei” Juliusza Słowackiego kojarzy się z poezją najwyższej próby, barokowym przepychem okrucieństwa. Karkołomnie trudny dramat wydaje się materiałem na ogromną inscenizację na wielkiej scenie z tłumem aktorów i statystów. Tymczasem Piotr Cieplak w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy drastycznymi skrótami sprowadził dzieło wieszcza do esencji, każąc aktorom mierzyć się z każdą myślą i sensem przerażająco aktualnie brzmiącego dziś tekstu.
O tym akurat utworze Słowackiego słyszał zapewne każdy, należy przecież do żelaznego kanonu autora „Kordiana”, ale czytało go niewielu. Sztuka jest bowiem gigantyczna, językowo niezwykle bogata, ale wymagającą najwyższego skupienia, a czasem z racji drobiazgowych opisów najwymyślniejszych mordów odrzucająca. „Bania z poezją wielkiej urody” – nazywał „Sen srebrny Salomei” mój mistrz w zawodzie krytyka Andrzej Wanat. Pisał o zrealizowanym dokładnie trzy dekady temu klasycznym dziś przedstawieniu Jerzego Jarockiego z krakowskiego Starego Teatru. Pamiętam, grali między innymi Jerzy Radziwiłowicz, Krzysztof Globisz, Jerzy Trela, Jan Frycz, a w tytułowej roli zjawiskowa Dorota Segda. Jednak przy całej klasie i skali widowiska nawet ono budziło niedosyt. Słowacki tworząc swój dramat sto osiemdziesiąt lat temu wpisał weń projekt teatru, niemal niemożliwy do udźwignięcia i dziś. Nic dziwnego, że jest to jedna z najrzadziej wystawianych jego sztuk. Poza spektaklem Jarockiego przypominam sobie jeszcze tylko telewizyjną wersję Krzysztofa Nazara. I to w ostatnich dziesięcioleciach wszystko.
Piotr Cieplak w legnickim Teatrze Modrzejewskiej swoją potyczkę ze Słowackim rozpoczął jednak z całkiem innego punktu. Wczytał się mocno w dramat, aby odkryć znaczenie każdego wersu i każdej kropki. Po czym dokonał adaptacji na pierwszy rzut oka polegającej głównie na drastycznych skrótach. Koniec końców słyszymy ze sceny mniej więcej połowę tekstu. Tak to wygląda z wierzchu, ale nie oddaje istoty działań reżysera. To oczywiście banał powiedzieć, iż Cieplak spróbował przetłumaczyć Słowackiego na dzisiejszy język i emocje, tym bardziej, iż poza cięciami niczego autorowi nie zmieniał. Wraz z legnickim zespołem najmocniej jak się da wgryzł się w utwór, chcąc sprawić, by tu i teraz stał się komunikatywny i zrozumiały. Okiełznał wraz z wykonawcami żywioł fraz Słowackiego z pozoru nie do poskromienia, by wybrzmiały bez jakichkolwiek ozdobników. Aktorki i aktorzy Teatru Modrzejewskiej traktują „Sen srebrny Salomei” jak tekst pisany prozą, chociaż nie gubią przy tym jego urody. A wojna w Ukrainie nadaje przedstawieniu przerażająco aktualny kontekst.
Na scenie prawie nic. Prosty stół, krzesła, maleńka przestrzeń zamknięta wielką płaszczyzną, na której pojawiają się abstrakcyjne obrazy, łuny ognia, niepokojący las, jakieś trudne do zinterpretowania pęknięcia. Regimentarz (Bogdan Grzeszczak) w eleganckim garniturze, Leon (Bartosz Bulanda) na golf narzucił marynarkę, Sawa (Paweł Wolak) na czarną koszulę włożył skórzaną kurtkę, Salomea (Magda Biegańska) nosi dżinsy i jasny płaszcz, księżniczka Wiśniowiecka (Gabriela Fabian) gustowną, ale niewymyślną sukienkę. Niemal prywatne kostiumy wszystkich aktorów sprawiają, że stają się oni niemal przezroczyści, ukryci za słowami dramatu i emocjami bohaterów, choć dozują je zwykle bardzo powściągliwie. Legnickie przedstawienie robi tym większe wrażenie, bo niemal wszystko poświęca na rzecz Słowackiego, podąża za nim krok w krok. Adaptacja Cieplaka sprawia, że obcujemy z esencją wydestylowaną ze „Snu srebrnego Salomei” i takie jest też aktorstwo tego spektaklu. Aktorki i aktorzy z drużyny Modrzejewskiej – jak nazywa swój zespół dyrektor Jacek Głomb – skupieni bez reszty na swych postaciach oraz opowieści Słowackiego, grają mocno i skutecznie, nie chcąc uronić niczego ze sensu dzieła. To imponujące, bo pełne pokory, służebne wobec myśli i myślenia, za nic mające pokusę solowego popisu.
Nie ma co streszczać Słowackiego, ale trzeba powiedzieć, że polsko-ukraińskie zależności, jakie w dramacie opisuje, dziś bardziej niż wcześniej wcale nie są historią. Opisy zagłady Ukrainy przeszywają dreszczem, rysunek bohaterów, przede wszystkim tych z polskiej strony, nie idzie na żadne kompromisy. W tradycyjnej inscenizacji realizatorzy „Snu srebrnego Salomei” musieliby poradzić sobie z bezbrzeżnym okrucieństwem, którym dramat aż kipi i można je określić jednym słowem – horror. Opisy mordów, podrzynania gardeł, zdejmowania skalpów, kozak Semenko jak płonąca pochodnia, rzecz jasna poświęcona przez księdza – Słowacki idzie na całość. Skrajnie ascetyczne przedstawienie Teatru Modrzejewskiej przed tym nie ucieka, ale przenosi immanentną przemoc tego świata w wypowiadane ze sceny słowa. Słucham ich chwilami porażony, bo w legnickim „Śnie srebrnym Salomei” słowa ociekają krwią.