Varia

Oczyszczenie

Fot. Klaudyna SchubertFot. Klaudyna Schubert
63. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień szósty

Widziałem ludzi, którzy w trakcie seansu i po nim nawet nie próbowali kryć łez. Na wieczornym spotkaniu jakaś pani powiedziała, że to przedstawienie powinno przyjechać do Kalisza jeszcze kilka razy, by jak najwięcej widzów mogło je obejrzeć. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły na festiwalu stało się wspólnotowym doświadczeniem, a jednocześnie kilka miesięcy po premierze nabrało teatralnej dojrzałości. Trzeba powiedzieć jasno: to jest wybitne przedstawienie, z aktorstwem wymykającym się wszelkim opisom.

Pisałem już o realizacji krakowskiej Łaźni Nowej i kieleckiego Teatru Żeromskiego w styczniu, głęboko poruszony krótko po premierze. Potem słyszałem głosy wielu, mówiące wprost, jakie to było dla nich przeżycie. W Kielcach i Nowej Hucie spektakl uważany jest za fenomen, trudno przypomnieć sobie inną inscenizację, która budziłaby podobnej miary emocje. Dyrektor Łaźni Bartosz Szydłowski opowiadał mi, że ludzie walczą o bilety, i tak ich brakuje, więc w miarę możliwości próbuje dokładać do repertuaru dodatkowe seanse. W przeniesionym na scenę dzienniku umierania Marka Pakuły przeglądają się inni. Nie znali bohatera, nie czytali książki Mateusza Pakuły, pierwszy raz mierzą się z tą opowieścią. Mateusz mówił wczoraj na wieczornym spotkaniu, że mocno czuje, że to już nie jest tylko jego rodzinna historia. Zaczęła się żyć własnym życiem, stała się bliska niemal wszystkim, co jej doświadczyli w Krakowie, w Kielcach, teraz w Kaliszu. Gdy z okrągłego ekranu zniknęło zdjęcie rezolutnego chłopca, zrobiony gdzieś w latach sześćdziesiątych dziecinny portret taty Mateusza i Marcina, zapadła ciemność i krótka, a piekielnie długa cisza. Po niej buchnęły oklaski o sile trzęsienia ziemi. Długo tego nie zapomnę – festiwalowa publiczność w ten sposób dziękowała aktorom i twórcom, oddawała im choć odrobinę dobra, jakim zostaliśmy obdarowani.

Wcześniej zdawało mi się, że w zestawieniu książki i przedstawienia jednak ważniejsza jest książka. Bo była pierwsza, bo daje szansę na intymne jej przeżywanie, bo w każdej chwili można ją odłożyć, nie kryć emocji, zrobić sobie oddech. Dziś wiem, że „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to i literatura, i teatr. A najpierw życie i śmierć, ale to najzupełniej oczywiste. Bo przedstawienie może inaczej rozłożyć akcenty, przełożyć kronikę umierania Marka Pakuły na sceniczne obrazy i na słowa, dzięki aktorom możliwe do dotknięcia. Mateusz Pakuła rozpisuje narrację na głosy, ale wciąż prowadzi ją w pierwszej osobie. W rolę reżysera wchodzą Andrzej Plata i Jan Jurkowski, który mówi również w imieniu mamy, ojcem staje się Wojciech Niemczyk, wszystkie pozostałe postaci obdarza życiem Szymon Mysłakowski, wcielając się różne babcie, ciocie, lekarzy, pracownika zakładu pogrzebowego i szefa restauracji. Można napisać, że z ich głosów, aktorskiej ekspresji tworzy się jakaś niesamowita polifonia, że są na scenie jednym idealnie nastrojonym instrumentem. Można, ale w Kaliszu zrozumiałem, że to właściwie nie ma sensu. Bo słowa są bezradne – oczywiście, że stosując wszystkie możliwe kategorie oceny ich aktorstwo wymyka jakiejkolwiek skali, a to co robi Andrzej Plata, to już w ogóle są jakieś Himalaje…

Za pierwszym razem zastanawiałem się na komediowym etiudami Szymona Mysłakowskiego, wiedziałem, że humor tej inscenizacji daje jej oddech, pozwala to wszystko wytrzymać, ale nie wszystkie te sekwencje zdawały mi się konieczne. Teraz już nie mam wątpliwości – wszystko się bezszelestnie zespoliło, nabrało dodatkowej głębi i lekkości. „Jak nie zabiłem swojego ojca…” to jest wspaniała teatralna robota, ale i to mniejsze ma znaczenie. Bo w tym spektaklu pisanym miłością i wściekłością, krzykiem, śmiechem i łzami najważniejsze jest współ-czucie, współ-odczuwanie.

Za klawiaturą siedzi Marcin Pakuła, na żywo tworzy ścieżkę muzyczną całości. Jest aktorem i jest synem swojego ojca, bratem swojego brata. W końcowej sekwencji puszcza slajdy z życia Marka Pakuły – tato, przewijamy? Życie wygrywa z teatrem, ze śmiercią wygrywa też – pisałem w styczniu. Dziś powtarzam to zdanie z poczuciem, że to wczoraj to było coś więcej niż teatr.

Powiedział mi wczoraj Marek Nędza, świetny aktor łódzkiego Teatru Jaracza, że razem z koleżankami i kolegami bardzo lubią grać „Słabych” Magdaleny Drab. Poszedłem na przedstawienie Rafała Sabary i szybko zrozumiałem, w czym rzecz. Elżbieta Zajko, Milena Lisiecka, Agnieszka Skrzypczak, Matylda Paszczenko, Mikołaj Chroboczek, Marek Nędza i Mariusz Ostrowski są ze swymi postaciami najbliżej, jak się da. Czasem się na nie zżymają, czasem być może się z nich śmieją, ale starają się je zrozumieć takimi, jakie są. Sprawiają, iż przeglądamy się w nich i my. Łódzcy „Słabi” to lekcja empatii, bez żadnych wykrzykników.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image