Varia

Skrwawione ziemie

Fot. UIPFot. UIP
Na marginesie filmu „Czas krwawego księżyca” w reżyserii Martina Scorsese

Choć to nie miejsce na listy przebojów, powiem od razu, że „Czas krwawego księżyca” uważam za najlepszy film Martina Scorsese od lat co najmniej dwudziestu. Spełnione zostają wszystkie obietnice – otrzymujemy wielką epopeję o grzechu założycielskim Ameryki opowiedzianą w rytm gangsterskiej ballady, w wymiarze bardziej intymnym historię o faustycznym rdzeniu,  no i zapierające dech role Lily Gladstone, Leonardo DiCaprio i Roberta DeNiro. Na koniec zaś ocieram oczy, bo Scorsese zmywa krew z hipnotycznych kadrów i zostawia nas z samym wzruszeniem.

Powiem od razu, nie jestem obiektywny. Czekałem na Martina Scorsese, zresztą zawsze na niego czekam. Tak było choćby z monumentalnym „Irlandczykiem’ oglądanym przedpremierowo podczas wrocławskiego American Film Festival, choć już za chwilę miał trafić na platformę streamingową. Twórczość autora „Taksówkarza” bowiem - przynajmniej dla mnie, ale nie sądzę, bym w tym odczuciu było odosobniony – w pełni poznawać da się jedynie na wielkim ekranie. Potem można zrobić sobie powtórkę, przypomnieć ulubione sceny i fragmenty, utrwalić wrażenie, ale pierwszy raz możliwy jest tylko w kinie. To zresztą jeszcze sprawa osobistego doświadczenia. Czy „Chłopcy z ferajny” znokautowaliby mnie tak doszczętnie, gdybym przed laty obejrzał ich w bardzo średnim telewizorze w rodzinnym domu? Albo zdecydowanie później „Wilk z Wall Street”? Czy byłbym w stanie tak mocno poczuć jego emocjonalny rollercoaster, gdybym co pół godziny szedł po nową tabliczkę czekolady?

Kino Martina Scorsese odbieram na wskroś osobiście, bowiem jest dla mnie doświadczeniem inicjacyjnym. Zaczęło się chyba od wspomnianych „Chłopców z ferajny”, choć wcześniej bez szczególnej świadomości, z kim i z czym obcuję obejrzałem „Po godzinach”, zachwyciłem się Paulem Newmanem w „Kolorze pieniędzy” i poszukiwałem możliwości poznania zakazanego „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, które koniec końców nie zrobiło na mnie oczekiwanego wrażenia. Dopiero potem, gdy już wiedziałem lepiej, kim jest Scorsese, cofnąłem się do arcydzieł – „Taksówkarza”, a przede wszystkim „Wściekłego Byka”, zahaczając z zachwytem o „Ulice nędzy” i z zainteresowaniem, ale bez podobnej atencji „Króla komedii”.

Wracałem potem do wielu obrazów mistrza, wpierw kupowałem je na kasetach VHS, potem na płytach DVD. Scorsese to był mój reżyser, chociaż zdecydowanie wolałem, gdy poruszał się po gruncie kina gangsterskiego, rozrywał ekran wylewającym się z niego napięciem, a nie medytacyjnymi rozważaniami o istocie bytu. Symbolem kina amerykańskiego twórcy zostaną dla mnie role Roberta De Niro w „Taksówkarzu”, a przede wszystkim jego akt całkowity we „Wściekłym Byku”, szaleństwo Leonardo DiCaprio w „Wilku z Wall Street”, ale też narracja Raya Liotty spoza ekranu w „Chłopcach z ferajny” i kołujący helikopter nad jego głową, bzyczący jak natrętna mucha, osaczający z każdej strony wkraczającego w strefę mroku bohatera. Zdecydowanie gorzej znosiłem, gdy autor „Infiltracji” (porządny, ale zdecydowanie przeceniony  Oscarami film) przebierał się w szaty kaznodziei i próbował nadawać wzniosłość kiepsko urządzonemu światu. Mało mnie obchodziła marzycielska pasja „Aviatora”, jeszcze mniej religijne uniesienia w „Kundun” i „Milczeniu”. Za to obrazy, w których prostymi, acz genialnymi środkami oddawał siłę muzyki The Rolling Stones i Boba Dylana, a także wszedł w samo serce bluesa, jak najbardziej. Było tak chyba dlatego, że w przy zgaszonym świetle przed ekranem nigdy nie szukałem morałów. Zawsze uważałem, że kino to nie jest apteka, gdzie wypisują recepty na poszczególne dolegliwości. Scorsese w swych największych dziełach nie jest amoralny, bo wyraźnie pokazuje wojnę dobrego ze złym, ale powstrzymuje moralizatorskie ciągoty. W dodatku nie ma złudzeń – w ostatecznym rozrachunku wszyscy przegrywają. I prawdopodobnie dlatego „Czas krwawego księżyca” mam za wielkie kino i tak bardzo moje. Nie zmienia także tego, a wręcz potęguje, autorska pointa dzieła, może najbardziej osobiste wystąpienie w całej karierze artysty, chociaż tym razem uderza on w celowo w jednoznaczne tony.

Wpierw pokazuje Scorsese gorączkę złota. Chaos na stacji kolejowej, nieokiełznany ruch na traktach niewielkiego miasta, wszyscy gdzieś pędzą, popychają się nawzajem, czasem ktoś coś do kogoś zagada. Fenomenalny operator Rodrigo Prieto pokazuje zbitą ludzką ciżbę niczym pszczoły w ulu, by wyłowić z niej powracającego z wojny Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio). Młody mężczyzna chce na nowo ułożyć sobie życie. Robić, ale się nie narobić, ewentualnie się zabawić, znaleźć żonę, bo „wszystkie kobiety kocha”. Trafia pod skrzydła swego wuja Williama Hale’a (Robert DeNiro), skromnie każącego nazywać się Królem. Hale pozuje na prostodusznego patriarchę osady, ale pod przyjazną fasadą skrywa charakter ojca chrzestnego, spryt i bezwzględność, jakich nie powstydziliby się najbardziej zawzięci mafiosi. I choć z początku reżyser wraz ze scenarzystą Ericem Rothem zwodzą nas pozorami rodzinnej portretu rzuconego skomplikowane społeczne i wieloetniczne tło, atmosfera gęstnieje z minuty na minutę.

Wiele już napisano o symbolicznym ujęciu, gdy strumień ropy przebija ziemię i czarna ciecz zalewa tańczących wokół Osagów. Indianie zostają w ten sposób dosłownie naznaczeni bogactwem, ale i dotknięci klątwą. Bo od tej chwili zacieśnia się węzeł chciwości prowadzącej do bezprzykładnych zbrodni. Jak w swych najwybitniejszych filmach gangsterskich Scorsese mnoży obrazy najbardziej brutalnej przemocy, ale nie po to, by sadystycznie epatować okrucieństwem, ale by dać świadectwo, jak się sprawy mają. Członkowie plemienia padają ofiarą mordów, bo białym zdaje się, że wszystko, co służy do bezprzykładnego wzbogacenia im się zwyczajnie należy. Dlatego sięgają jak po swoje, nie zważając na cenę życia. Sekwencje kolejnych zbrodni przypominają wojny gangów w Małej Italii, choć sceneria jest zupełnie inna. Jedno zabójstwo pociąga za sobą kolejne, dążeniu do przejęcia zysków ze złóż nie ma kresu.

W „Czasie krwawego księżyca” zło rozplenia się w najlepsze, pod kuratelą okrutnie dobrotliwego Hale’a. Robert De Niro, który w ostatnich latach, z małymi wyjątkami (przywodzący na myśl „Króla komedii” epizod w „Jokerze”), głównie poznawał różnych dziadków i starych, gra wreszcie rolę na miarę swych największych osiągnięć. Jego Hale uśmiecha się szeroko, ale w oczach ma lodowe sztylety. Pod jowialnością kryje bezwzględność i bezbrzeżny cynizm. Zleca zbrodnię, ale też bez skrupułów nakaże truć niewinną kobietę. Wspaniała to kreacja starego mistrza, co o aktorstwie wie dosłownie wszystko i pod batutą najlepszego druha może bezpiecznie rozwinąć skrzydła. A dla nas rzadka przyjemność przypomnieć sobie kolor tamtych obrazów. Przynajmniej mnie bowiem De Niro kojarzy się z dekadą lat siedemdziesiątych, a kino, przynajmniej amerykańskie, nigdy nie było lepsze. A potem jeszcze choćby z „Dawno temu w Ameryce”, by zostać przy klasykach gatunku. Warto pamiętać także o bogatej galerii czarnych charakterów z jego twarzą, choćby nie przymierzając o Lucyferze z „Harry’ego Angela” Alana Parkera. W „Czasie krwawego księżyca” Robert De Niro też gra diabła, tyle że w kapeluszu z szerokim rondem i jowialnym uśmiechem, niemal na moment nie schodzącym mu z twarzy.

Ostatni film Scorsese jest też okazją, by stwierdzić, że Leonardo DiCaprio, do niedawna gwiazdor jedynie aspirujący do najwyższych szarż, jest już dziś artysta jeśli nie wielkim, to przynajmniej wybitnym. Paradoksalnie krzywdę zrobił mu Oscar za „Zjawę”, bo przecież znacznie bardziej należał się za „Wilka z Wall Street” i teraz – za „Czas krwawego księżyca”. DiCaprio postarzał się, przestał być złotym chłopcem, nabrał do tej przynajmniej roli lekkiej ociężałości, przytępił celowo spojrzenie. Jego Ernest nie jest, to oczywiste, zbyt przenikliwy, ale nic sobie z tego nie robi. Żyje z dnia na dzień i nie zadaje sobie pytań. Dlatego tak łatwo można nim manipulować, tak jest podatny na wszystkie wpływy. W pierwszej części filmu mężczyzna jest zatem bezwolnym narzędziem w rękach Hale’a, trochę dla własnego komfortu ruguje z siebie wszelkie refleksje na temat oceny swych postępków. W drugiej jednak do bohatera DiCaprio dochodzą refleksy świadomości swego położenia. I wtedy jego twarz tężeje, w oczach pojawia się strach przed światem i przed samym sobą. W ostatnich scenach bolesnego rozpoznania Burkhart dostaje ode mnie choć drobinę współczucia. Niczym biblijny dobry łotr zyskuje cień szansy na odkupienie. I to są właśnie sceny, gdy dzięki kreacjom DiCaprio i niewzruszonej Lily Gladstone „Czas krwawego księżyca” budzi najprawdziwsze wzruszenie.

I jeszcze ona – Lily Gladstone właśnie. Jeśli nie dostanie Oscara, Akademia powinna się rozwiązać, choć po tegorocznym pominięciu Cate Blanchett wszystko jest oczywiście prawdopodobne. Aktorka wywodzi się z rdzennych plemion Ameryki, co dla roli Mollie, rodowitej Indianki, miało fundamentalne znaczenie. Tyle że Gladstone nie proponuje śladu cepeliowskiej wycinanki, ale wejrzenie w głąb bohaterki. Jej świat, rozkwit, a potem choroba ma w sobie coś z nieuchronnego porządku ludzkiej egzystencji. Wystarczy spojrzeć w miękką, plastyczną, a jednak jakoś niewzruszoną twarz aktorki, by pojąć wewnętrzny monolit Mollie. Używa przy tym Lily Gladstone najbardziej ascetycznych, ledwie zauważalnych sposobów, by stopić się z postacią, a jej ciche odchodzenie uczynić jeszcze bardziej przejmującym. Słowem jest to kreacja bez ani jednej zbędnej i ani jednej fałszywej nuty.

Powiedziano, że „Czas krwawego księżyca” to wielkie kino o grzechach pierworodnych Ameryki. Doprecyzowałbym – o grzechu założycielskim współczesnej cywilizacji, która przyjmuje za normę, sankcjonuje, a przez to i usprawiedliwia patologiczną chciwość. Dotyczy to tak bohaterów filmu, jak i dzisiejszego świata. I pod tym względem operujący historycznym kostiumem film Scorsese mocno dotyka współczesności. Istotniejsza jest jednak dla mnie warstwa inicjacyjna obrazu, czyniąca zeń historię o faustycznym wymiarze. Jeśli tak, Hale Roberta De Niro byłby Mefistofelesem, Ernest Leonardo DiCaprio przechodzącym przyspieszony kurs dojrzewania skarlałym, ale jednak Faustem, Mollie Lily Gladstone zaś Małgorzatą, niewinną, mimo że świat nurza się w złu. Ta perspektywa – intymna na tle epickiej opowieści – każe odbierać „Czas krwawego księżyca” nie tylko jako wielkie amerykańskie kino, ale jako osobistą opowieść trafiającą prosto w serce. I w tym tkwi chyba siła gestu starego mistrza, który sam sobie wyznacza miary, nie musi niczego nikomu udowadniać. Chyba właśnie z tego powodu obnaża mechanizm wielkiej mistyfikacji, w finale kierując kamerę na samego siebie. Martin Scorsese nie kończy pracy, ma liczne plany, jest w doskonałej formie. Mimo to nie zdziwię się, jeśli już nigdy nie powie nic tak bardzo od siebie, jak w zakończeniu  „Czasu krwawego księżyca”. Jeśli tak będzie, owa scena stanie się summą całego jego kina.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image