Varia

Idź i patrz

Fot. Agata KubisFot. Agata Kubis
Na marginesie filmu „Zielona granica” w reżyserii Agnieszki Holland

W najlepszym od lat swoim filmie Agnieszka Holland pyta, jak pozostać człowiekiem nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. „Zielona granica” nie jest obrazem tworzonym na czyjekolwiek zamówienie. Nie pomija żadnego z wątków, jakie doprowadziły do kryzysu na przejściu między Polską a Białorusią. Jasno mówi, że lekarstwem na bezradność systemu i złą wolę państw może być tylko ludzka przyzwoitość. Właśnie opowieść o dojrzewaniu do dobra ściska za gardło najmocniej.

„Zieloną granicę” obejrzałem bodaj dzień po tym, jak weszła na ekrany, w multipleksie w Opolu, przy okazji teatralnej podróży. Ledwie minęło południe, nie jest to wymarzony czas na kino, a jednak w sali sporo ludzi. Przez dużą część seansu miałem mokre oczy, przez cały ściśnięte gardło. Dlatego nie pisałem od razu, nie chciałem w codziennym amoku, potrzebowałem pobyć z tym filmem dłużej, sprawdzić, czy pierwsze wrażenia pozostaną, a może gdzieś się ulotnią, przekonać się, czy możliwy jest dystans. Dziś już wiem, że dystansu wobec tej historii nie chcę, że „Zielona granica” zostanie, dla wielu stała się wspólnym doświadczeniem. Także tych, co wybierali się do kina z nieufnością, bojąc się jednak, że to obraz na polityczne zapotrzebowanie, mimo wszystko doraźny, no i nakręcony w tak błyskawicznym tempie, że to musiało odcisnąć się na jakości.

Nic z tych rzeczy. „Zielona granica” broni się niezależnie od okoliczności. Dzieło Agnieszki Holland, kręcone we współpracy z młodymi reżyserkami Kamilą Taraburą i Katarzyną Warzechą ma wewnętrzny nerw, zmienny w zależności od wymogów historii rytm, mocnym uściskiem trzyma za twarz. Ostatnim dziełem w dorobku znakomitej artystki, jakie akceptowałem bez zastrzeżeń, było nakręcone dwanaście lat temu „W ciemności”. Mimo dramaturgicznych pęknięć broniłem jeszcze „Pokotu”, ale do bezbłędnego formalnie „Szarlatana” nie miałem emocjonalnego dostępu. Z kolei „Obywatel Jones” zdał mi się filmem uwięzionym w okowach historycznej słuszności, mimo zapadających w pamięć sekwencji ukazujących Wielki głód w Ukrainie. Inna rzecz, iż „W ciemności” i „Zielona granica” mają niejeden punkt wspólny. Najważniejszy jest chyba taki, że opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym – o tym, że człowiek to brzmi… I każdy, w każdym położeniu, zasługuje, aby swoje człowieczeństwo ocalić.

Kilka spraw wydaje się oczywistych. O zarzutach, że to film antypolski, bo szkaluje Polaków, o mowie nienawiści, która wylewa się na dzieło i jego autorkę, nawet nie warto wspominać, by nie dowartościowywać atakujących. Sztuka przetrwa i to jest pocieszające. O tym, że znany pisarz imputuje Agnieszce Holland, iż instrumentalnie używa uchodźców, a w istocie interesuje ją inteligentka z Warszawy chyba jednak też nie. Grana, skądinąd fantastycznie, przez Maję Ostaszewską Julia nie jest bowiem pierwszoplanową postacią tej opowieści. Kto nią jest? Odpowiedź na to pytanie nie ma większego sensu. „Zielona granica” ma za bohaterów uchodźczą rodzinę, samotnie uciekającą z Afganistanu nauczycielkę, która dołącza do niej, bo razem jakoś łatwiej i raźniej, młodego strażnika granicznego Jana (Tomasz Włosok). Chłopak ma oczy szeroko otwarte, z czasem otwiera również serce, dzięki czemu przejdzie najważniejszą dla tej historii przemianę. Są znakomicie, chociaż zaledwie w kilku sekwencjach scharakteryzowani aktywiści, choćby wiecznie dogryzające sobie siostry, fenomenalnie ukazane przez Monikę Frajczyk i Jaśminę Polak. Obie aktorki świetnie zna publiczność teatralna, kinowa mogła dotychczas nie mieć z nimi do czynienia. Agnieszka Holland wiedziała jednak, iż do tych ról potrzebuje ludzi nieopatrzonych, choć w niczym nie ustępujących rozpoznawalnym w mgnieniu oka.

Takich z kolei obsadziła w znaczących epizodach. Grana przez Agatę Kuleszę Basia co prawda zawsze głosuje na Platformę Obywatelską, paliła znicze pod sądami, ale teraz odmawia pomocy, bo sytuacja na granicy jest dla niej nie do zaakceptowania. W jednej scenie Kulesza pokazuje kobietę, która nie jest gotowa, by za swoje działania ponieść jakąś cenę. Jest w tym ludzka, nie zasługuje na jednoznaczne oceny. Przypominają się mimo wszystko ci, co wychodzą na ulice, by w najbliższej modnej knajpie zamówić latte i prosecco. W dobrej, rzecz jasna, sprawie. Na antypodach mamy Bogdana (Maciej Stuhr) z jego bluzgiem przeciw władzy. Aktor w podobnych wściekłych monologach jest zawsze sugestywny, pokazał to już co najmniej dwa razy w „(A)pollonii” i „Francuzach” Krzysztofa Warlikowskiego. Tutaj zadanie ma nieporównywalnie mniejsze, ale oddaje pogląd niemałej części społeczeństwa, wyartykułowany najbardziej wprost, jak się dało. Czasami nie ma sensu bawić się w idealnie wyważone subtelności.

Zatem najprościej mówiąc, bohaterem „Zielonej granicy” jest wieloetniczna zbiorowość. Uchodźcy, pogranicznicy, Julia, pan mechanik, który pomaga, choć nie musi, aktywiści – naprawdę nie ma sensu liczyć, kto przez ile minut jest na ekranie, bo każdy ma znaczenie. W prologu przygraniczny las, z początku wymarzony cel wędrówki uciekających, jest głęboko zielony. W jednym ujęciu ucieka z niego kolor, między czernią a bielą dominuje szarość. Między drzewami kryje się napięcie, droga grupki uchodźców staje się odyseją bez końca. Przerzucani Polska - Białoruś – Polska - Białoruś, z czasem najdosłowniej tracą grunt pod nogami, bo mimo pomocy ludzi dobrych nie da się pokonać bezduszności i bezradności systemu. Ten system to jest dyktator Łukaszenka i nieludzcy białoruscy pogranicznicy, ludzcy, czasem porządni, a czasem nie, polscy strażnicy, bo żaden naród, żadna zbiorowość nie są wyłącznie dobre albo wyłącznie złe, nie zmienią tego, jak nie zmieniły przez wieki, żadne odgórne dyrektywy. Polscy funkcjonariusze wykonują rozkazy, nazwiska tych, którzy je wydają padają z ekranu, ale dokładnie pamiętamy tamte chwile, tamte konferencje prasowe, zatem nic nie zostało sfabrykowane. Mówi się jasno z ekranu o wojnie hybrydowej, piętnuje bezczynność „mateczki Unii”, bo w dobrą wolę UE w „Zielonej granicy” wierzą już tylko naiwni. Dlatego nie mam najmniejszej wątpliwości, że Agnieszka Holland zrobiła film na wskroś uczciwy. I dlatego tak dziwi mnie atak znanego pisarza – skądinąd trochę to tak wygląda, że ma na jej punkcie lekką obsesję, bowiem w swym, bardzo dobrym zresztą monodramie, dworuje sobie z niej ile wlezie i czyni symbol zadowolonej z siebie elity – bowiem „Zielona granica” to nie jest rzecz zrobiona ku pokrzepieniu serc jednych i ukazaniu ich wyższości. Nigdy dość przypominania, że Maja Ostaszewska w rolę Julii wkłada kawałek swojego życia, bo wielokroć jeździła na granice, wraz grupami wsparcia pomagała przybyszom ryzykującym życie. Chociaż, do jasnej cholery, wcale nie musiała.

„Zielona granica” to najważniejszy polski film nie tylko ostatniego roku. Byłem we wrześniu w Gdyni, widziałem prawie wszystko, co pokazywano w głównym festiwalowym konkursie. Do dwóch filmów, które cenię bardzo wysoko – „Kosa” Pawła Maślony i „Lęku” Sławomira Fabickiego – będę jeszcze wracał. Cieszę się ogromnie ze zwycięstwa wspaniale bezczelnego, ale i bardzo bliskiego współczesności obrazu Maślony, bo jest to dowód jego inscenizacyjnej wirtuozerii. Nie mogę pojąć, z jakich przyczyn pominięto w werdykcie wstrząsające kreacje Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz w „Lęku”, nie do porównania z resztą aktorskiej stawki. Poza tym zobaczyłem jak na lekarstwo filmów przyzwoitych, ale kompletnie mi obojętnych, kilka zupełnie zabawnych, których obecność w głównej selekcji przynajmniej mnie trudno zrozumieć, ale i takie, co każą się wstydzić, że powstały. Słyszałem oczywiście, że „Zielona granica” nie została zgłoszona, więc jej w na festiwalu być nie mogło. I że ma być za rok. Tyle że niewiele to zmienia. Choć nie umniejszam sukcesu „Kosa”, panorama polskiego kina nie była w tym roku w Gdyni reprezentatywna.

Oglądałem najnowszy obraz Agnieszki Holland i wracałem myślami do tych jej dzieł sprzed wielu lat, które mnie kształtowały. Wspominałem rewolucyjną gorączkę „Gorączki”, nieprzemijających „Aktorów prowincjonalnych” (to nie przypadek, że powracają na teatralne sceny w miarę regularnie, bowiem korespondują także z naszym czasem), a przede wszystkim arcydzielną „Kobietę samotną” z Marią Chwalibóg i Bogusławem Lindą. Polskie „Na dnie” dokumentowało bezlitośnie beznadzieję komunistycznej codzienności, ale wznosiło się ponad łatwe gry w aktualność. To było kino polityczne, ale dotykające całej nędzy egzystencji w systemie programowo odbierającym ludziom godność. Kino o ludziach, nie godzących się, by tę godność im odbierano. Czyż nie o tym samym dokładnie jest „Zielona granica”?

Zostały ze mną po tym filmie sceny o różnej emocjonalnej temperaturze. Przemowa Frajczyk do uciekinierów w zaaranżowanym w lesie obozowisku, święta-nieświęta rodzina uchodźców niczym archetypiczny symbol, ewangeliczne skojarzenia całkiem uzasadnione, sceny domowe z Julią i aktywistkami, bardzo zabawne, bo reżyserka pamięta, że sekwencje o najwyższym emocjonalnym diapazonie trzeba rozrzedzać fragmentami lżejszymi, dać oddech, bo życie składa się również z takich oddechów i ogromne mają one znaczenie. Scena w bagnie, nie trzeba mówić dlaczego. I „Ojcze nasz” Mai Ostaszewskiej i Jaśminy Polak jako lekcja polskiego języka. Gdybym miał wskazać w „Zielonej granicy” jeden moment najlepiej ten film definiujący, wybrałbym właśnie ten. W moim prywatnym rankingu to jedna z najważniejszych scen w całym kinie Agnieszki Holland.

Artystyczne spełnienie, dzieło zasysające widza na pełne dwie i pół godziny. Powtórzę, kiedyś zmieni się rzeczywistość, a do „Zielonej granicy” będziemy wracać. Bo to nie jest sztuka o krótkim terminie ważności. Agnieszka Holland nie kręci dokumentu, ma prawo do interpretowania świata. Jej film jest przede wszystkim jednak świadectwem – stanu świata, a nie wąskiego pasa ziemi niczyjej pomiędzy Polską a Białorusią. Bliska jest przy tym przesłaniom Miłosza i Herberta z jego fundamentalnym „Bądź wierny idź”. Było też przed laty filmowe arcydzieło Elema Klimowa „Idź i patrz”. Zatem Agnieszka Holland idzie i patrzy. I prosi, byśmy też nie zamykali oczu.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image