Varia

Ręka, noga, mózg na ścianie

Fot. Maurycy StankiewiczFot. Maurycy Stankiewicz
64. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień piąty

Festiwal Sztuki Aktorskiej to także najzwyczajniej w świecie przegląd najciekawszych spektakli sezonu, a czasem rollercoaster pomiędzy przeciwstawnymi konwencjami scenicznymi i skrajnie różnymi stylistykami. Wczoraj w Kaliszu zaczęliśmy do skondensowanego dramatu psychologicznego, czyli „Śmierci komiwojażera” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie, aby po chwili przeżyć jazdę bez trzymanki – „Fobię” Markusa Öhrna z Nowego Teatru w Warszawie, moim zdaniem najlepsze z trzech polskich przedstawień szwedzkiego artysty.

„Śmierć komiwojażera” była jak powrót do oswojonego świata. Na co dzień spektakl grany jest w Krakowie na Scenie w Ratuszu i tam widziałem go po raz pierwszy. Maleńka przestrzeń objawiała nieoczekiwaną głębię, ale nie przeszkadzało to w tym, że kumulowały się w niej skroplone niemal emocje. W obsadzie Piotr Pilitowski i Piotr Franasowicz, a więc Iwan Wojnicki i Astrow z niedawnego „Wujaszka Wani” Małgorzaty Bogajewskiej, ale adaptacja dramatu Arthura Millera nie jest rzecz jasna prostym nawiązaniem do tamtej fantastycznej, nagradzanej także na Festiwalu Sztuki Aktorskiej inscenizacji. To wnikliwe i bezlitosne, choć jednocześnie pełne empatii, a nawet czułości spojrzenie na człowieka, który gubi grunt pod nogami. Patrząc na siebie, nie poznaje swej twarzy. Brutalny świat sprowadza go na skraj szaleństwa.

Właśnie to akcentuje w roli Willy’ego Lomana Piotr Pilitowski. Daje zbliżenie na mężczyznę nie godzącego się na własną marginalizację, kogoś, kto chce mieć pełną kontrolę nad rzeczywistością, ale w błyskawicznym tempie ją traci. Znakomity jest również Franasowicz w roli Biffa, przedwczesnego życiowego bankruta, zdobywającego się na odwagę, by przyjąć do wiadomości własne położenie. Drugie spotkanie z krakowską „Śmiercią komiwojażera” sprawiło również, że mocniej zapadła mi w serce Linda Beaty Schimscheiner. Rola to z pozoru niewdzięczna, bo na pierwszy rzut oka sprowadza się do towarzyszenia mężowi i nieustannego wyciągania do niego ręki. Wspaniała aktorka nie ogranicza się jednak do tego, co na wierzchu, akcentując heroizm codziennego trwania Lindy Loman. I właśnie owo trwanie wbrew wszystkim przeciwnościom zdało mi się podczas kaliskiego występu Teatru Ludowego w „Śmierci komiwojażera” zdecydowanie najważniejsze.

„Fobia” z kolei to teatr ekstremalny, ale wciąż teatr, a nie performance czy instalacja wizualna. Szwedzki artysta Markus Öhrn w bliskiej współpracy z Karolem Radziszewskim zrobił coś, co jest komunikatywne i ma przesłanie tak mocne, jak cios w łeb kijem bejsbolowym. Nie bez przyczyny używam tak wyrafinowanej metafory, bo obaj twórcy ożywili w warszawskim Nowym Teatrze Fag Fighters, gejowską bojówkę znaną z filmów i innych prac Radziszewskiego. Jej znakiem są różowe kominiarki, pierwszą uszyła artyście jego babcia. W rękach zaś mają bejsbolowe kije właśnie i jeszcze skrzynkę z narzędziami, służącymi do zadawania najbardziej wymyślnych tortur.

Poprzednio w Nowym Öhrn, by tak rzec, trawestował Strindberga w „Sonacie widm” i podejmował temat domowej przemocy w „Trzech epizodach z życia rodziny”. Teraz idzie jeszcze dalej. Epizody tym razem też są trzy. W pierwszym Fag Fighters rozprawiają się z zadowoloną z siebie, niby gay friendly, rodziną, w drugim z szefem korporacji, co wpierw ma gębę pełną frazesów, a potem własnych zębów i krwi. W trzecim zaś szwedzki twórca kieruje ostrze rozwałki na samego siebie. Przepraszam za spoiler, ale „Fobię” i tak trzeba zobaczyć na własne oczy - poćwiartowany i złożony na ofiarnym stole od znanego producenta ze swojego kraju na zawsze żegna się z Polską i życiem.

Spektakl jest wymierzony w konserwatywny zaścianek, ale nie oszczędza nikogo. Nie bez przyczyny Öhrn z Radziszewskim biorą na celownik sytych hipokrytów, próbujących zrobić własny kapitał powtarzaniu „inkluzywnych” haseł i potwierdzaniu przed samymi sobą swojej otwartości. Pod tym względem autorzy „Fobii” działają na wskroś uczciwie, w jakimś sensie rozciągając akt oskarżenia i zasięg zemsty na samych siebie.

Choć widowisko z Nowego Teatru wypełnia okrucieństwo na pierwszy rzut oka nie do przyjęcia, ogląda się „Fobię” znakomicie, z jakąś przedziwną perwersyjnie grzeszną przyjemnością. Kreskówkowy język przedstawienia zestawiony z wyrafinowaną ilustracją muzyczną, wykonywaną przez wspaniałych Marcina Pepola i Bartka Wąsika, wchodzących w buty i nuty taperów z dawnego kina robią piorunujące wrażenie, przypominając, że ze sceny mówi się o rzeczach przerażających, ale wyrafinowana konwencja całości zasadza się na umowności. Mamy więc zwielokrotnione przez pogłos odgłosy uderzeń, obcinane kończyny, krew rozbryzgującą się na ścianach i nieskazitelnie białej podłodze. Mimo to uśmiech nie schodzi nam z twarzy, przez co stajemy się niejako współwinni scenicznych zajść.

Jaśmina Polak, Ewelina Pankowska, Wojciech Kalarus, Piotr Polak i Jan Sobolewski z twarzami ukrytymi za maskami i przesterowanymi głosami są fenomenalni. To całkiem inne aktorstwo, które skutecznie niweluje zawodową próżność, ale nie odbiera przyjemności. I niewątpliwie fantastyczne, mieszczące się na antypodach tradycyjnego grania doświadczenie. 

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image