Na krawędziach
64. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień czwarty
Skoro festiwal w Kaliszu od zawsze, jako jedyny w Polsce, poświęcony jest sztuce aktorskiej, nie mogło na nim zabraknąć „Pewnego długiego dnia” w reżyserii Luka Percevala z Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Jeden z największych reżyserów Europy wygasił w nim całą sceniczną maszynerię, wszystko oddając fantastycznemu kwintetowi ze Starego. Oglądam arcydzielną inscenizację po raz trzeci, znów ze zdławionym gardłem. To przedstawienie od ubiegłorocznej czerwcowej premiery wciąż rośnie, a największa w tym zasługa aktorów, którzy nie boją się prawdziwego ryzyka – Małgorzaty Zawadzkiej, Romana Gancarczyka. Całej piątki nie do zapomnienia.
Pamiętam, że adaptacja „Zmierzchu długiego dnia” Eugene’a O’Neilla zrealizowana przez Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze od pierwszych chwili pierwszego oglądania przedstawienia zdała mi się szokująca. Znałem przecież teatr wielkiego flamandzkiego reżysera, miałem przed oczami obrazy z jego inscenizacji i tym razem też od początkowych sekwencji spodziewałem się olśnienia inwencją twórcy, przetworzeniem świata, grą odbić, refleksów, dźwięków, zaskakujących konstrukcji lub deformacji rzeczywistości. To prawda, sztukę O”Neilla zazwyczaj wystawiano w kluczu realistycznym jako rodzinną psychodramę oraz opowieść o płynącej z uzależnień destrukcji wspólnego życia. Na polskich scenach zrealizowaną właśnie w takiej konwencji widziałem ją co najmniej dwa razy, mimo ról Gustawa Holoubka i Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Krystyny Jandy i Piotra Machalicy spektakle zdały mi się mało dotykające. Tym razem miałem zobaczyć, jak klasyczny dramat amerykańskiego pisarza czyta Luk Perceval, artysta, który podobne historie nakłuwał zawsze w nieoczekiwany sposób, sprowadzał do esencji bólu, budował między postaciami nieoczekiwane, a przecież zgodne z duchem oryginałów reakcje.
Tak było choćby w pierwszej polskiej produkcji wybitnego twórcy, przygotowanych dzięki połączonym siłom TR Warszawa i Narodowego Starego Teatru „3siostrach”. To wciąż był Czechow, tyle że jeszcze bardziej skupiony na dramacie poszczególnych istnień, do cna współczesny, gdy idzie o emocje postaci, mocno współgrający z kryzysem Europy, a może nawet jej kresem w dotychczasowym kształcie. Świat sióstr Prozorow, starszych niż mówi kanon, i krążących wokół nich mężczyzn odbijał się w tafli gigantycznego lustra, zniekształcając sylwetki, rysy twarzy, nadając widowisku dziwną ostrość i nieostrość jednocześnie. Właśnie ten obraz był jednym z majstersztyków Percevala, znaków w mgnieniu chwili definiujących jego widzenie świata.
Po kolejnym polskim dziele artysty można więc było spodziewać się podobnego olśnienia, tymczasem „Pewnego długiego dnia” okazało się całkiem innym teatrem Percevala. Niemal wyzerowanym, gdy mowa o efektach scenicznych, do granic ascetycznym. Pusta scena, na niej zniszczony najzwyklejszy fotel, w tle rozległa płaszczyzna białego ekranu. Wszystko. W takiej przestrzeni rozegrał twórca dramat rodziny Tyrone’ów, sprowadzając go do tego, co konieczne, nieubłagane, nie do usunięcia. Podobno jeszcze na próbie generalnej spektakl wyglądał inaczej, bo scenę zalewała wodę, dosłownie i w przenośni topiąc bohaterów. Jednak reżyser zdecydował się na najbardziej radykalny ruch. Zrezygnował z kluczowego efektu, wszystko oddając aktorom. Oni tym razem stali się esencją widowiska. Oni i tylko oni. Wrażenie było i jest piorunujące, bo Małgorzata Zawadzka, Roman Gancarczyk, Łukasz Stawarczyk, Mikołaj Kubacki i Paulina Kondrak wykraczają poza aktorstwo bezpieczne i przewidywalne, by pokazać studium szaleństwa i piekło uzależnienia, w ludziach potrzaskanych i biednych odkryć ekstrakt z człowieczeństwa.
Tak właśnie stało się wczoraj w Kaliszu. Widz erudyta powiedział na spotkaniu po przedstawieniu, że Małgorzata Zawadzka we wstrząsającej kreacji Mary daje balet bólu, który z dłoni promieniuje na całe ciało, wykręca je, nie pozwala utrzymać go w ryzach. I trafił w punkt. Rzekłbym jeszcze, że oprócz tego buduje wspaniała aktorka poruszające studium samotności w rodzinie, samotności, od której tylko krok do szaleństwa. Pisałem o Mary Zawadzkiej, że to rola wielu sezonów. Dziś dodam, że oglądana po raz trzeci robi jeszcze bardziej piorunujące wrażenie.
Roman Garncarczyk w mistrzowskiej partii Jamesa zawiera wiwisekcję alkoholowej autodestrukcji i brutalnego kabotyństwa. Aktor – ikona Starego Teatru – może nie do końca zamierzenie, ale to właśnie taka miara, wchodzi swą rolą w dialog z największymi, prowadząc go na absolutnie równych prawach. Cóż poradzę, skoro naprawdę widziałem wczoraj na kaliskiej scenie cień Tadeusza Łomnickiego.
Od Zawadzkiej i Gancarczyka w „Pewnego długiego dnia” zależy najwięcej, ale Paulina Kondrak, Łukasz Stawarczyk i Mikołaj Kubacki dotrzymują im kroku, grając na najczulszych strunach, wydobywając z postaci najbardziej ekstremalne emocje. Cała piątka proponuje aktorstwo najwyższego ryzyka, jak spacer po krawędziach, kiedy po obu stronach jest przepaść.