Varia

O wolność dla humoru w teatrze

Fot. Przemysław JendroskaFot. Przemysław Jendroska
Na marginesie spektaklu „Empuzjon” w reżyserii Roberta Talarczyka

Ktoś wyszedł z warszawskiej premiery i pół żartem, pół serio powiedział, że nie nadążył za tym przedstawieniem. Bo to jest przecież adaptacja ostatniej powieści Olgi Tokarczuk, a dzieła noblistki to wiadomo – głębia przepastna. Tymczasem nie tym razem. Żeby dobrze bawić się na „Empuzjonie” Roberta Talarczyka, trzeba wyłączyć oczekiwania. To nie jest wielkie pamiętne widowisko. To igranie z konwencją, pastisz horroru, któremu patronuje „Dracula” Francisa Forda Coppoli. Nic więcej i nic mniej.

Opowiem anegdotę, trochę – ale tylko trochę - ją wyostrzając. Klika lat temu, może już będzie dekada, z zespołem dobrego teatru w dużym mieście w Polsce spotkał się kandydat na przyszłego dyrektora tej instytucji. Miał sukcesy i progresywne nastawienie. Przedstawił swój program, a potem przyszedł czas na pytania od zgromadzonych. Ktoś zagadnął, że bardzo podobny do zaproponowanego repertuar ma inna miejska placówka, oddalona w linii prostej o mniej więcej kilometr, więc ma wątpliwości, jak na tak zbliżoną ofertę zareaguje publiczność. Najkrócej mówiąc – czy przyjdzie do teatru. Kandydat zasępił się filozoficznie. Przyjdzie – to dobrze. Nie przyjdzie – jej strata. Tak dałoby się streścić jego ripostę.

Mniejsza o teatr i o kandydata, gorzej, że historia jest autentyczna. Palców u rąk i nóg nie wystarczyłoby, żeby wymienić teatry, które stosują podobną taktykę, odwracając się – powiedzmy – bokiem do publiczności. Przyjdzie albo nie przyjdzie, jej sprawa. My robimy swoje, wiemy, co trzeba i niczego nie będziemy zmieniać. Nikt nam nie będzie bruździł w przyjętej strategii.

Na szczęście są dyrektorzy teatrów idący na przekór takiemu nie-myśleniu. Wystarczy popatrzeć na repertuary teatrów, zobaczyć różnorodność konwencji, wielość tytułów, by wiedzieć, o kogo chodzi. Robert Talarczyk od lat prowadzi Teatr Śląski w Katowicach. Pracuje u niego stale Maja Kleczewska, pracowała Ewelina Marciniak, spektakle zrobili właśnie Justyna Łagowska, Małgorzata Bogajewska, Krzysztof Garbaczewski, Marcin Wierzchowski, za chwilę zrobią Małgorzata Szyngiera i Bartosz Szydłowski. Podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych Śląski miał w karcie drinków w festiwalowym klubie aż trzy pozycje, bo w programie festiwalu trzy tytuły: „Łaskawe” Littella – Kleczewskiej, „Płatonowa” Czechowa – Bogajewskiej i koprodukowany z innymi monodram Talarczyka „Byk”. Dobrze to świadczy o rozsądnie pojmowanym eklektyzmie miejsca.

Talarczyk reżyseruje u siebie regularnie, ale nie przesadnie często. Inscenizował teksty swego druha Szczepana Twardocha, namawiając go na teatralną przygodę, „Piątą stroną świata” zbudował pomnik duchowemu patronowi Kazimierzowi Kutzowi, bo jego myśl i śląski temperament z uporem i na różnych polach krzewi. Ilekroć bywam w Śląskim (regularnie, choć zbyt rzadko) widownia jest pełna. Ten teatr nie zerwał przymierza ze swoją publicznością.

Ilekroć tu lub ówdzie oglądam przedstawienia Roberta Talarczyka (w samym Śląskim widziałem tylko drobny fragment większej całości), odnoszę wrażenie, iż w głowie inscenizatora siedzi dyrektor. I podpowiada, czasem protestuje: ten tytuł tak, w tym mieście i w tym zespole jak najbardziej, a ten już nie, bo nie znajdzie widzów, dziś wpadnie w próżnię. Niczego artyście nie ujmując uważam, iż traktuje on swą reżyserię szlachetnie użytkowo. Stąd slalom między gatunkami – w łódzkim Nowym „Hamlet we wsi Głucha Dolna” Breŝana, w krakowskim Ludowym „Boska” Quiltera, bo najgorsza śpiewaczka świata to partia wprost wymarzona dla fenomenalnie śpiewającej Marty Bizoń. A teraz „Empuzjon” – pierwsza teatralna adaptacja powieści Olgi Tokarczuk w koprodukcji Teatru Śląskiego, Teatru Studio w Warszawie i wrocławskiego Instytutu Grotowskiego, a więc w zestawie sprawdzonym przy okazji „Byka”.

Oczekiwania były gigantyczne, bo „Empuzjon” to pierwsza po Noblu powieść autorki „Prawieku i innych czasów”, gigantyczny przebój wydawniczy, o którym każdy musiał, bo tak wypadało, mieć jakieś zdanie, zatem mnożyły się uzasadnione lub wyssane z palca interpretacje. Stało się jakoś tak, iż po wyróżnieniu Szwedzkiej Akademii Królewskiej nabraliśmy do Olgi Tokarczuk nabożnego szacunku, choć ona sama przed sobą na kolana bynajmniej nie padła. Jeszcze przed datą, która zmieniła prawie wszystko lub co najmniej bardzo wiele w życiu pisarki, wspominała, iż tworzy właśnie rzecz gigantyczną, skalą dorównującą „Księgom Jakubowym” lub je nawet przewyższającą. Wisława Szymborska mawiała, że przytrafiła jej się „tragedia sztokholmska”, Tokarczuk pod takich sformułowań się powstrzymywała, niemniej po Noblu ogłosiła „Czułego narratora”, zbiór jej wykładów, esejów i mów, włącznie z wiadomą, absolutnie wspaniałą. A potem wydała „Empuzjon”, opowiadając o inspiracjach „Czarodziejską górą” Manna i o tym, jak książka z samymi mężczyznami w rolach głównych spotyka się ze współczesnością. Mówiła o tym jednak lekko, bez zadęcia, podkreślając, iż pisała „Empuzjon” dla przyjemności, doskonale bawiąc się sztafażem prozy gatunkowej.

Warto powrócić do tamtych słów autorki, kiedy ogląda się przedstawienie Roberta Talarczyka. Nie jest to bowiem inscenizacja arcydzieła, ale zgrabnej powieści pisanej nie tyle zamiast, ile pomiędzy rzeczami o znacznie większej wadze. Tokarczuk bawi się konwencją „horroru przyrodoleczniczego” z Görbersdorfu czyni swojskie Davos, Hansa Castorpa zastępuje Mieczysławem Wojniczem. Dla przyjemności własnej i czytelników, bez jakichkolwiek pretensji. Na szczęście.

Podobnie dzieje się w teatrze. Katarzyna Borkowska stworzyła imponującą mieniącą się odcieniami zieleni scenografię, można odnieść wrażenie, że las w tle za chwilę wedrze się na scenę Teatru Studio, gdzie oglądam spektakl. Nie milknie zaaranżowana na nowo przez Adama Wesołowskiego muzyka Wojciecha Kilara, przede wszystkim kompozycje z „Draculi” Francisa Forda Coppoli. Ona – potocznie mówiąc – robi robotę i podpowiada najważniejszy trop. Teatralny „Empuzjon” to nic innego niż wyrafinowany pastisz horroru, z filmem Coppoli jako najważniejszym punktem odniesienia. Nie mam go w głowie na świeżo, ale pamiętam obrazy i bohaterów. No i fenomenalnie ucharakteryzowanych Gary’ego Oldmana, Keanu Reevesa, Anthony’ego Hopkinsa, w tle nawet Toma Waitsa. W aktorach z Katowic, Warszawy i Wrocławia widzę wariacje na ich temat, a dzięki zmienionemu ich wizerunkowi niekiedy wręcz ich odbicie. W dobrze naoliwionym kolektywie aktorów z trzech różnych ośrodków pod grubą warstwą charakteryzacji odkryłem Grzegorza Przybyła jako Opitza, obsadzonego jako wszystkie realne i ponadnaturalne kobiety Mateusza Znanieckiego, subtelnie swego Wojnicza poprowadził młody Michał Piotrowski.

Są oczywiście w przedstawieniu Talarczyka sugestie na temat nieostrości świata i przyjętego podziału na płcie. Jest – chyba najbardziej wyraźny – obraz pozornej męskiej siły w istocie skrywającej słabość i rozbicie. Za nim idzie myśl, iż nieobecne na pierwszy rzut oka kobiety w istocie pociągają za sznurki, od nich zależy przyszłość świata. Zachwycony powieścią Tokarczuk prof. Ryszard Koziołek podpowiada kolejne interpretacje. Jak dla mnie mniejsza z tym, gdyż sceniczny „Empuzjon” to przede wszystkim zaproszenie do zabawy. Czasami bardziej, czasem mniej udanej, raz zwartej, a za chwilę rozłażącej się w szwach. To nie jest spektakl, który przejdzie do historii jako „szczególnie istotna inscenizacja powieści Noblistki”, bo i owa powieść – jak powiedzieliśmy – nie należy do najbardziej istotnych. Dlatego lepiej oglądać go wyłącznie dla bezinteresownej przyjemności. Czasy są delikatnie mówiąc niełatwe, a jedną z głównych cech polskiego teatru od lat jawi się chroniczny brak poczucia humoru na własny przede wszystkim, ale i każdy inny temat. Dlatego przy tej okazji kradnąc tytuł od prof. Bohdana Korzeniewskiego warto zakrzyknąć o wolność dla humoru w teatrze. Nierzadko tylko on nas może uratować.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image