Varia

Piosenki o końcu świata?

Fot. Karol Budrewicz – T. ModrzejewskiejFot. Karol Budrewicz – T. Modrzejewskiej
Na marginesie spektaklu „Wodewil Liegnitz” w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy

W upiornie śmiesznym, a chwilami dotkliwie przerażającym, granym z przytupem, że aż iskry lecą musicalu Łukasza Czuja „Wodewil Liegnitz albo ostatnia noc Republiki Weimarskiej” władza chce zamykać teatr, świat brunatnieje, rzekomi przyjaciele mogą okazać się zdrajcami. Zabawa jest na fest, tyle że przedstawienie niebezpiecznie bliskie rzeczywistości. Nie ma zgody na to, że widziałem w niedzielę ostatni na nie wiem jak długo spektakl legnickiej Drużyny Modrzejewskiej. Nie ma.

Miałem pojechać do Legnicy na premierę tydzień wcześniej. Spotkać reżysera Łukasza Czuja, autora songów i piosenek Michała Chludzińskiego, a to są zawsze przyjemne sytuacje. Zobaczyć tych, co do Teatru Modrzejewskiej jeżdżą od lat, bo wyjątkowo ważne miejsce zajął w ich życiu. Niektórzy przecież pamiętają premierę „Ballady o Zakaczawiu”, inni Szekspirowskie inscenizacje dyrektora Jacka Głomba, wielu ma w głowie najważniejsze, jakie zrealizował, przedstawienia Przemysława Wojcieszka z „Made in Poland” i „Osobistym Jezusem” na czele, a w nich Eryka Lubosa, Przemysława Bluszcza, Janusza Chabiora. Nazwiska można mnożyć, nie ulega wątpliwości, że legnicka Modrzejewska cały czas pod kierunkiem Głomba stała się kuźnią kadr dla polskiego teatru i filmu. Zatem cieszyłem się na ten wyjazd, ale coś wypadło nieprzewidzianie, czegoś nie dało się przesunąć.

Nie wyszło, ale uznałem, że to może i dobrze. Bo widowisko Czuja się rozbuja, aktorki i aktorzy dobrze poznają jego machinę, jeśli się zdarzą wcześniej ewentualne niedoróbki, uda się je wyeliminować. Poza tym miał to być ostatni spektakl w premierowym secie, no i w ogóle ostatni w bieżącym sezonie. Też całkiem nieźle. Miałem jeszcze to i owo w teatralnych planach, ale kończyć sezon w Legnicy to brzmi dobrze. W dodatku po inscenizacji dziś dla Teatru Modrzejewskiej flagowej. Choć zawsze stał on aktorskim zespołem, nie stronił od dużych produkcji, nie poważył się do tej pory na rzecz o takiej skali. Przedstawienie z niemalże całym ansamblem, grającym na żywo muzycznym składem, musical całkowicie oryginalny, choć odwołujący się do najlepszych wzorów. Niegdyś podobne projekty niejako zarezerwowane były dla Wojciecha Kościelniaka, celował w nich wrocławski Capitol i gdyński Muzyczny, a więc sceny – by tak rzec – specjalistyczne. Teraz duże produkcje muzyczne znalazły miejsce w teatrach dramatycznych, a nawet pełnią w nich funkcje bez mała wizerunkowe. Tak było z „1989” w krakowskim Teatrze Słowackiego i Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, który stał się nie tylko wydarzeniem sezonu, ale też wyznaniem wiary w robienie teatru we wspólnocie z publicznością. Coś podobnego dzieje się teraz z inscenizacją Czuja w Legnicy, choć to i przedsięwzięcie mniejsze, i inna forma, w dodatku zanurzone jest w lokalności, a przez to bez szans na aż taką interakcję z widownią.

To nie oznacza jednak, że „Wodewil Liegnitz” poza Legnicą będzie niezrozumiały, że opowiada historię ważną jedynie dla tego miasta. Po raz kolejny sprawdza się zasada, iż w kropli wody można dostrzec cały świat i lepiej szukać blisko siebie niż zapominać, skąd się przyszło. Ostatnie zdania mogłyby zresztą uchodzić za niepisaną zasadę Teatru Modrzejewskiej. Od swych początków proponował on miejskie opowieści, pochłonięty Legnicą na każdym kroku podkreślał swe związki z dolnośląską małą ojczyzną. Tymczasem jego najważniejsze spektakle oglądałem w Warszawie i na licznych festiwalach. I nie traciły niczego ze znaczenia, pozostawały zrozumiałe dla widzów, mocno dotykały. Można powiedzieć, że Teatr Modrzejewskiej, u siebie prekursor grania poza własnym budynkiem w naturalnych przestrzeniach, wywoził Legnicę poza Legnicę. Nie wiem, kto dla obrazu tego miasta w ciągu ostatnich kilku dekad zrobił więcej niż ekipa Głomba. Przynajmniej ja nikogo takiego nie znajduję.

Nie gubmy jednak przedstawienia. Przenosimy się do Legnicy roku 1933. W mieście działa teatrzyk wodewilowy Pałac Walhalla, ale po prawdzie ciągnie ostatkiem sił niszczony przez władze i urzędników, pełen cierpiących na brak sukcesów i upadające morale pracowników, którzy jednak życia bez Walhalli sobie nie wyobrażają, więc są gotowi oddać temu miejscu wszystko. Byłoby łatwiej, gdyby czas nie robił się z dnia na dzień bardziej mroczny. Rośnie w siłę faszyzm, antysemityzm staje się wręcz modny, normy moralne konają w śmiesznych konwulsjach. Nawet nie to, że demoniczny życiowy rozbitek Klaus Borschtsch grany przez Pawła Palcata ma w sobie coś z Mistrza Ceremonii w interpretacji Joela Greya z „Kabaretu” Boba Fosse’a, ale nad całym widowiskiem unosi się duch tamtego wielkiego filmu. Siedemnastoosobowy zespół aktorek i aktorów potrafi wzniecić cały ten zgiełk, w czym pomaga świetna choreografia Pauliny Andrzejewskiej-Damięckiej i mocna zróżnicowana w nastrojach muzyka Marcina Partyki, chyba najbardziej rozbudowana w jego dorobku. Michał Chludziński zrobił to, w czym jest niezrównany, czyli połączył w tekstach songów humor z ostrością i delikatnością w dziwną jedność, w dodatku wraz z Partyką sprawił, że z „Wodewilu Liegnitz”, jak na porządny musical przystało, wychodzi się nucąc pod nosem zapamiętane kawałki. Są bowiem w potężnym widowisku hity pełną gębą. Gdy w lepszych czasach ukaże się płyta z piosenkami z przedstawienia, pierwszy pobiegnę ją kupić.

Siła legnickiego spektaklu tkwi w tonie opowieści. „Wodewil Liegnitz” z wyrozumiałym przymrużeniem oka ukazuje stosunki wewnątrz teatru, nie zdziwiłbym się, gdyby obrazki te odbijały też w jakimś stopniu Teatr Modrzejewskiej, twórcom znany jak własna kieszeń. Paweł Wolak jako antreprener Walhalli przemyca czasem żart z dyrektora Głomba, a autor scenariusza, od lat związany z Modrzejewską Robert Urbański, dozuje aluzje w idealnych proporcjach. Do tego passusy o wstawaniu z kolan i kilka innych haseł znanych nam aż za dobrze – wszystko to sprawia, że rok 1933 z przedstawienia zaskakująco bliski jest współczesności. Autorzy przedstawienia wierzą jednak w inteligencję odbiorców, nie bawią się w publicystyczne manifesty i pozwalają im samym wyciągać wnioski.

Zapewne przedstawieniu przydałaby się kondensacja, dobrze zrobiłyby mu skróty, niektóre sekwencje zyskałyby na innym rozłożeniu akcentów. Mniejsza z tym jednak, skoro Łukasz Czuj sprawdza się jako twórca teatru muzycznego o własnym charakterze pisma i nie przerasta go skala inscenizacji. Poza tym ma na scenie fantastyczny kolektyw Modrzejewskiej. Większości aktorek i aktorów nie widziałem w takim repertuarze, tymczasem w musicalowej konwencji czują się doskonale. Śpiewają znakomicie (posłuchajcie Katarzyny Dworak, Ewy Galusińskiej, Zuzy Motorniuk, by wymienić tylko najbardziej oczywiste typy), tańczą świetnie, grają, jakby unosili się nad sceną. Niektórzy zaskakują, bo nie podejrzewałbym ich o taką vis comica. O Pawle Wolaku już wspomniałem, a przecież jeszcze Bogdan Grzeszczak, jeszcze wywołująca paroksyzmy śmiechu Anita Poddębniak. No i Magda Biegańska jako pierwsza naiwna o imieniu Koloriana. Niespełna dwa miesiące temu widziałem ją w tytułowej roli w „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego bez żadnych ozdobników inscenizowanym przez Piotra Cieplaka skupioną, czułą, pięknie mierzącą się z karkołomnie trudną postacią. A teraz bawi do łez od pierwszego wejścia, pokazując, że i komedia jest jej naturalnym żywiołem. Strasznie podoba mi się, jak młoda aktorka gra również poza rolą, na drugim planie niby niezdarnie bawi się drobnymi etiudami. Nie ona jedna zresztą wśród wykonawców tego przedstawienia, bo Modrzejewska zespół ma nie tylko znakomity, ale i czerpiący widoczną radość ze wspólnego grania.

Zakończył zatem Teatr Modrzejewskiej sezon, udowadniając własną siłę, a jednocześnie zarażając widzów wiarą w moc wywołującej uśmiech sztuki. Tymczasem polska rzeczywistość dopisuje do spektaklu żałosny epilog. Z powodu niemożności domknięcia budżetu kolejnego ranka dyrektor Jacek Głomb wraz z zespołem zmuszony był zawiesić wszystkie artystyczne działania, z wyjątkiem tych finansowanych z innych źródeł. W oknach budynku pojawiły się czarne plakaty. Co będzie dalej, nie wiadomo. Prezydent Legnicy z sobie tylko znanych powodów wycofał się z roli współorganizatora jedynego teatru w zarządzanym przez siebie mieście. Po wystąpieniu Głomba podczas ostatniej Rady Miasta (tekst dostępny w internecie) milczał. Jaki ma cel, co nim powoduje – nie wiem. Nie jestem z Legnicy, ale znam znaczenie Teatru Modrzejewskiej, który jest fenomenem w skali kraju. Mam pewność, że nie da się go wygasić, bo komuś się znudziło, ktoś coś postanowił udowodnić, już nawet nie chce mi się domniemywać, o co chodzi. Żadne miasto nie jest prywatnym miastem nim rządzących, Teatr Modrzejewskiej przechodził różne dramatyczne momenty i wychodził z nich mocniejszy. Wierzę, co więcej – wiem – że i teraz tak musi być. I składam deklarację, będę w Legnicy na pierwszej premierze nowego sezonu. Możecie trzymać mnie za słowo.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image