Varia

Hymn o miłości

Fot. Przemysław JendroskaFot. Przemysław Jendroska
Notatki przy otwieraniu drzwi – cześć siódma

„Przełamując fale” w katowickim Teatrze Śląskim to przeniesienie znanej z filmu Larsa von Triera opowieści w wymiar najbardziej intymny. Aleksandra Przybył i Dariusz Chojnacki są na wyciągnięcie ręki, jeden krok i moglibyśmy ich dotknąć. Tworzą wspaniały, czuły na siebie duet, ale to ją zapamiętałem ze spektaklu Justyny Łagowskiej najbardziej. Bess Aleksandry Przybył ma w sobie wszystkie emocje – oddanie i bunt, bezbronność i determinację. Ta dziewczyna cała jest miłością.

Może się mylę, ale twórczość Larsa von Triera wydaje się dziś zamkniętym rozdziałem. Ostatnie filmy duńskiego reżysera – obie części „Nimfomanki” i niezamierzenie karykaturalny „Dom, który zbudował Jack” – każą myśleć, że lepiej stałoby się, gdyby przynajmniej na dłuższy czas porzucił kamerę. Wiedząc, w jakim punkcie się znalazł, trudno patrzeć na twórcę, zapominając o wewnętrznych demonach i walce, jaką z nimi toczy. Nie mnie oceniać jej wynik, brak mi do tego wiedzy i elementarnych kompetencji. Jednak najbardziej nawet poronione projekty nie upoważniają do tego, by spuściznę von Triera unieważnić. To jest – był? – artysta bezkompromisowy, wszystko stawiał na jedną kartę. Skrajne emocje, jakie budziły jego dzieła, nie wynikały tylko z narcystycznej pozy. Lars von Trier naprawdę wadził się ze sobą i ze światem. I chyba właśnie teraz płaci za to cenę.

Nim przejdę do spektaklu Justyny Łagowskiej, piszę o von Trierze, bo zawsze był dla mnie kimś nieobojętnym. Bodajże jeszcze w liceum emocjonowałem się jego „Europą”, a potem utonąłem w „Przełamując fale”, z zachwytem doceniałem konsekwencję „Dogville”, po którym nie mam wątpliwości, iż Nicole Kidman jest aktorką wybitną, zaś sam film jedyną w swoim rodzaju wariacją na temat „Jenny Piratki” Brechta i Weila. Jednocześnie zaś z wściekłością odrzucałem „Idiotów”, stając po stronie owego wyszydzanego przez reżysera filisterskiego społeczeństwa, zżymałem się na manipulację „Tańcząc w ciemnościach”, kompletnie dystansując się od euforycznie przyjmowanej przez wielu roli Björk. Gdy umęczony „Atychrystem” niczego już po Duńczyku nie oczekiwałem, dał również i mnie bezdyskusyjne arcydzieło. Wypełnił „Melancholię” spokojną rezygnacją oraz głębokim przeświadczeniem, iż świat nie jest miejscem, o które warto walczyć. Przerażenie w oczach Kirsten Dunst nie bierze się z przeczucia katastrofy, bo na czołowe zderzenie z Ziemią pędzi nieznana planeta Melancholia i koniec jest nieuchronny. Raczej wynika ze świadomości, że i tak wszystko skończone, ewentualne dalsze pozornie szczęśliwe życie musi okazać się wegetacją nie do zniesienia.

Jedno nie ulega wątpliwości – w swe filmy von Trier wpisywał cały świat, to były wizje kompletne, w każdym calu skomponowane, nawet jeżeli w ostatecznym rachunku groteskowe. Nie ma możliwości, by próbować odwzorowywać je w skali jeden do jednego, wiernie przenosić z ekranu na scenę. Wie o tym Justyna Łagowska, w Teatrze Śląskim w Katowicach zamieniając realistyczne bogactwo „Przełamując fale” w na wskroś intymny seans na dwoje aktorów. Aleksandra Przybył i Dariusz Chojnacki mają dla siebie tylko wąski pas przestrzeni, pomiędzy umieszczoną po obu stronach widownią. Zamyka go ściana z białych kafelków, są jeszcze dwa okrągłe taborety i dwa złączone ze sobą jak dwa ciała fortepiany. Łagowska jest przede wszystkim znakomitą scenografką, dobrze więc wie, jak łączyć konkret z symbolami. W Śląskim rezygnuje ze wszystkiego, co niekonieczne, bo najważniejsze w „Przełamując fale” są wrażenia. Delikatnie akcentowane zbliżenia Bess i Jana wplecione w choreografię przyciągania i odpychania, chwile, gdy spotykają się ich usta i oddechy. Chociaż Łagowska wspomagana znakomitą muzyką Hani Rani buduje na podstawie scenariusza Larsa von Triera poetycką impresję o miłości większej niż życie, wpisaną weń brutalność umieszcza poza scenicznymi obrazami, jej przedstawienie obywa się na szczęście bez szemranej urody wdzięcznych, choć pustych w środku błyskotek. W pierwszej części prowadzi całość pewnie i dyskretnie, w drugiej trochę się gubi, stawiając na zbyt mocne akcenty chwilami traci dotychczasowy ton. Mimo to jej kameralna inscenizacja broni się jako propozycja autonomiczna wobec oryginału – dwoje aktorów na scenie zamiast pełnej obsady – ale zgodna z jego duchem. Justyna Łagowska ma chyba więcej niż von Trier czułości wobec postaci, jest ich – dosłownie i w przenośni – bliżej. A to z kolei nam na widowni nie pozwala na dystans.

W filmie Bess i Jana zagrali Emily Watson i Stellan Skarsgård, Aleksandra Przybył i Dariusz Chojnacki nie powielają tamtych ról, tworząc równie sugestywne. Grubo ciosany jako Jan, chwilami twardy i okrutny, a momentami bezradny Chojnacki zaskoczył mnie mniej, choć to świetna robota. Z katowickiego „Przełamując fale” zapamiętam jednak przede wszystkim Aleksandrę Przybył. Patrzyłem na młodą aktorkę w „Śniegu” Bartosza Szydłowskiego, a potem „Płatonowie” Małgorzaty Bogajewskiej i byłem pod wrażeniem tego, jak rozszerza swe emploi, w pokorze wobec zespołu walczy o swe bohaterki. Jako Bess ukazuje jednak zupełnie nieoczekiwaną skalę emocji i możliwości. Jest dziecięca i uwodząca, naiwna, ale i przesiąknięta samoświadomością, delikatna, ale i nieustępliwa. Można powiedzieć najprościej – Aleksandra Przybył gra miłość w rozumieniu bliskim słowom świętego Pawła. Zadanie karkołomne, a rola piękna. Bardzo piękna.

 



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image