Parada Stańczyków
64. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień trzeci
Czy „Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć” z Teatru Słowackiego w Krakowie jest o Andrzeju Lepperze? Odpowiedź niby oczywista – no jest. Ale tylko trochę, bo chyba bardziej jest o nas, o chłopskim pochodzeniu większości społeczeństwa, o tym, że kompleks niższości usiłujemy stłumić histerycznym manifestowaniem wyższości. Spektakl Marcina Libera – ostry, nawet brutalny, często ryzykowny, gdzie idzie humor – ma w sobie coś z anarchistycznej rewolty. Wrzuca kij w mrowisko, wali na odlew, mówi nam o nas same przykre rzeczy, po czym znów szczerzy zęby w prześmiewczym grymasie.
Tak się ostatnio dzieje, że w Krakowie wracają do nieoczywistych delikatnie mówiąc bohaterów. W Łaźni Nowej Bartosz Szydłowski niespełna miesiąc temu dał premierę „Urban. Idę po was…”, w którym były rzecznik komunistycznego rządu mówi o sobie, że jest narzędziem do drażnienia. Powrót do Leppera w Teatrze Słowackiego działa na dość podobnej zasadzie. Nie idzie oczywiście o to, by próbować opowiadać ze sceny biografię szefa Samoobrony, prześwietlać jego polityczną karierę ani niejasny koniec, który z populistycznego watażki uczynił postać co najmniej niejednoznaczną, a dla niektórych wręcz tragiczną. Rzecz raczej w tym, by z ironią i przenikliwością ukazać mechanizmy, sprawiające, iż Andrzej Lepper znalazł drogę na salony, na chwilę rozsmakował się we władzy. Powiedzieć bowiem, iż był jedynie kolejnym wcieleniem Nikodema Dyzmy znaczyłoby prześlizgnąć się po powierzchni sprawy.
Na scenie – w Krakowie grają ten spektakl w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, w Kaliszu zagrali w hali OSiR i znów, tak jak przed rokiem przy „Twarzą w twarz” Mai Kleczewskiej, okazała się ona świetnym miejscem dla teatru – dwóch muzyków z zespołu Nagrobki oraz ośmioro wykonawców. Wszyscy są nieustannie w przestrzeni gry, czasem przerzucają się jednozdaniowymi kwestiami, czasem wypowiadają dłuższe monologi o podstawowym dla widowiska znaczeniu. Każda i każdy jest Lepperem, ale też każdy i każda jest każdym. Marcin Liber wraz z autorem tekstu Jarosławem Murawskim proponują bowiem formę, dla której trudno znaleźć gatunkową klasyfikację. Można nazwać ją rzeczą wesołą, a ogromnie przez to smutną, ale dotkniemy wówczas raczej treści, a nie konwencji widowiska. Można powiedzieć, iż „Lepper” to zwielokrotniony, podniesiony od entej potęgi stand up, gdzie z upodobaniem szarga się tak zwane świętości, a może mocny polityczny kabaret biorący za cel politykę i polityków niemal każdej maści. Można wręcz uznać inscenizację Libera za anarchistyczne oratorium mocno podważające kategorię sacrum. Zespół Teatru Słowackiego zrzuca z siebie piętno narodowej misji, idąc na przekór romantycznym i postromantycznym mitom, także tym budowanym przez własne produkcje – wcześniej „Dziady” Mai Kleczewskiej, a teraz też wyreżyserowane przez nią „Wesele”. Nie bez przyczyny w tekście Murawskiego aż roi się od odniesień do dramatu Stanisława Wyspiańskiego, nietrudno odnaleźć w nim także podane wprost zeń cytaty.
Nie bez przyczyny wszyscy wykonawcy mają na sobie białoczerwone kostiumy, co nawiązuje do barw Samoobrony, ale w krakowskim spektaklu jest mocnym znakiem, ukazującym czczą powierzchowność polskiej wspólnoty. Nie bez przyczyny też w wielu fragmentach noszą błazeńskie czapki Stańczyka, też oczywiście białoczerwone. Liber z Murawskim i zespołem Słowaka każą nam zderzyć się z istną paradą Stańczyków, co mącą narodową kadź, psują atmosferę, a czasem i powietrze. Wszystko po to, by wytrącić nas z przekonania, że sprawy, jakich trybunem był Lepper, nas mieszkańców Kleparza albo Wilanowa nie dotyczą, że mamy prawo mieć je gdzieś.
To właśnie najważniejsza myśl z zapadającego w pamięć, brutalnie rozprawiającego się z polską mitologią „Leppera”. Nie szydźmy z chłopskich twarzy, tylko sami spójrzmy w lustro. I nie przestraszmy się tego, co w nim zobaczymy.
Piszę dużo spektaklu Teatru Słowackiego, bo wcześniej go nie widziałem. Widziałem za to „Kotkę na gorącym blaszanym dachu” z Teatru Kochanowskiego w Opolu i z radością odnotowuję, że w Kaliszu przedstawienie Radosława Stępnia wypadło znakomicie. Zwyciężył tekst Tennessee Williamsa, sprowadzająca rzecz do esencji reżyseria Stępnia, fantastyczne aktorstwo całej szóstki wykonawców, obsadzonych, jak chociażby Magdalena Maścianica jako Maggie albo Bartosz Woźny w roli Tatuli, zwykle zdecydowanie wbrew przypisywanemu im emploi. Dzięki aktorkom i aktorom z Opola zrozumiałem, iż ta „Kotka na gorącym blaszanym dachu” jest oczywiście o życiowym krachu, kresie nadziei i tysiącu innych spraw, ale jest przede wszystkim o miłości. Trudnej, przegranej, pełnej desperacji. I mimo to, a może właśnie dlatego - pięknej.