Człowiek w zagrożeniu
To (znów) idzie młodość – notatka czwarta
Tegoroczny Festiwal Otwarcia w Krakowie ma wiele tematów, ale jednym z najważniejszych są współczesne narracje w teatrze dla dzieci i młodzieży. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje udział nowych technologii w docieraniu do młodego widza i sposoby na to, by uczynić z niego uczestnika scenicznych zdarzeń. Jak to wygląda w praktyce, pokazał „Zdrajca” z Teatru Kolibri w Budapeszcie, gdzie publiczność decyduje o losach postaci. Najważniejsze jednak, że nie gubi się w tym człowiek z całym swym zagubieniem i jego emocje.
Zacząć należy od międzynarodowego projektu PlayOn! realizowanego z funduszy Creative Europe. Wiadomość to z pozoru tylko porządkowa, ale to nie trzeba jej lekceważyć, bo porozumienie skupia dziewięć scen europejskich. Jest wśród nich krakowski Teatr Ludowy obok placówek m.in. z Dortmundu, Mediolanu, Linzu. I Budapesztu, skąd jest Teatr Kolibri, od lat specjalizujący się w widowiskach dla naj najów, dla dzieci, młodzieży i młodych dorosłych. Kolibri cieszy się zasłużoną sławą, wykraczającą poza niszę tego rodzaju propozycji, zatrudnia aktorskie gwiazdy, częstokroć znane z głośnych filmów, ale też szuka nowych języków w rozmowie ze swoją, inaczej określaną za każdym razem widownią. I stąd udział w projekcie PlayOn!, gdzie stawia się pytania o to, jak opowiadać historie w erze nowych technologii, czy teatralne narracje mogą konkurować ze strategiami używanymi w grach komputerowych. I wreszcie najważniejsze – najkrócej mówiąc, z czym do ludzi… Jak sprawić, by język współczesnego teatru może stać się dla młodych podobnie atrakcyjny, jak inne bodźce odbierane w przestrzeni codzienności i rozrywki?
Pytania te zawisły na Festiwalem Otwarcia, powracały w panelu dyskusyjnym z udziałem zaangażowanych w PlayOn! twórców. Jest bowiem całkiem oczywiste, że czasy trudne, impulsów nieskończoność, młodzież ma poza teatrem milion możliwości spędzania wolnego czasu i dwie godziny skupienia na spektaklu wcale nie zapowiadają się najbardziej atrakcyjnie. Niemniej krakowski przegląd jest oblegany, gdy bywam w innych miejscach proponujących sztukę dla młodszych i najmłodszych, też nie obserwuję pustek. Co nie oznacza, że można pogrążyć się w błogim śnie, udając, iż rzeczywistość stoi w miejscu i wystarczy skończyć na opowiadaniu od dekad albo i wieków tych samych historii. Właśnie wyszedłem z „Małego Księcia” Evy Rysovej, zrealizowanego w Teatrze Ludowym, i wierzę, że jego popularność - datowana od kiedy Antoine De Saint-Exupéry postawił ostatnią kropkę – będzie trwać do końca świata i jeden dzień dłużej, choć to akurat nie jest książka mojego dzieciństwa. Ale nie ma co się czarować – na „Małym Księciu” i „Kubusiu Puchatku” się nie skończy. Trzeba szukać nowych opowieści, portretować ludzi z dzisiaj, a publiczność angażować na wiele sposobów.
O tym, że to możliwe, przekonuje „Zdrajca” z Budapesztu. Choć boję się tego określenia i mam do niego wiele nieufności, powiem, że jest to przedstawienie immersyjne. Reżyser György Vidovszky oraz czworo aktorek i aktorów sprawiają, że zanurzamy się w sceniczną przypowieść, stając się jej częścią. Na starcie dostajemy telefony komórkowe z odpowiednią aplikacją, dzięki niej możemy decydować o przebiegu wydarzeń. Najpierw dajemy imię dostawcy pizzy i postanawiamy, jak będzie wyglądał. Kolejne rozstrzygnięcia mają już poważniejszy ciężar, od nich zależy, czy bohaterowie powiedzą prawdę czy skłamią i jaką drogę przetrwania wybiorą. Bo właśnie o tym jest niewielkie w gruncie rzeczy węgierskie przedstawienie. O tym, że postrzegana przez młodych rzeczywistość z pozoru sprawia wrażenie oswojonej, ale kryje w sobie wiele pułapek i nic w niej nie jest tym, czym się wydaje. A człowiek nieustannie pozostaje w zagrożeniu – nie zmieni tego nawet fakt, że nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę.
„Zdrajca” ma tylko czworo protagonistów, ale fabuła, może nieco bardziej rozbudowana, mogłaby być posłużyć za scenariusz do szpiegowskiego filmu. Mamy bowiem tajemniczą korporację, gdzie pracuje matka głównej bohaterki i pen drive z danymi, o który toczy się cała gra. Jednak najciekawsze w inscenizacji Vidovszky’ego kryje się pod powierzchnią zdarzeń. W charakterystyce Emmy, dynamicznej młodej dziewczyny, postanawiającej zmylić tropy i wykorzystując urządzenia monitorujące wyprowadzić w pole śledzących, oraz dostawcy pizzy, z przypadku trafiającego w sam środek intrygi. Oboje są permanentnie w ruchu, w desperacji, nie znają własnego kolejnego kroku. To oczywiste, że kluczem do spektaklu jest owa immersyjność, ale jako człowiek analogowy patrzę, co Teatr Kolibri oferuje poza nią. Jest tego bardzo dużo – wyrazista opowieść, prawdziwe emocje, a przede wszystkim żywe aktorstwo, portretujące ludzi zasługujących, by trzymać za nich kciuki. Mocnych, a czasem bezradnych. Szacunek dla zespołu z Budapesztu.
Przedstawienie Vidovszky’ego przekonuje skutecznie, że nowe technologie i wyraziste charaktery postaci oraz prawdziwe emocje nie muszą się wykluczać, ale nawzajem na siebie oddziałują. Że w gruncie rzeczy zawsze chodzi o to samo: by wciągnąć widza w sceniczny świat i kazać mu podążać za bohaterami. Dlatego jestem spokojny – nowe języki nie unieważnią ponadczasowych narracji, historii mądrzejszych niż ludzkość. Mogą jedynie inaczej je opowiedzieć.