Varia

Koniec niewinności

Fot. Joachim SchmitzFot. Joachim Schmitz
Wakar w Weimarze – na marginesie spektaklu „Der kleine Prinz” z Theather an der Ruhr

Roberto Ciulli i Maria Neumann grają „Małego Księcia” od niemal dwudziestu czterech lat. Wyobrażam sobie, iż w chwili premiery ich spektakl miał rewolucyjną moc. Dziś zastąpił ją smutek dwojga starych clownów, którzy, zamykając życie, wciąż zadają sobie najważniejsze, dziecięce pytania. Najistotniejsze jednak, iż dzięki inscenizacji Theather an der Ruhr dzieło Antoine’a de Saint-Exupéry’ego ucieka wreszcie z szufladki, w jaką je wepchnęliśmy, ukazując całą swą gorycz i melancholię.

Planeta jest okrągłym, zmierzwionym dywanem, usłanym niepotrzebnymi z pozoru przedmiotami. Tu i ówdzie wyzierają spomiędzy nich potargane papierowe kwiaty. Katastrofa samolotu dzieje się jedynie w naszej wyobraźni, bo o awiacji w tym maleńkim świecie nie może być mowy. Dlatego Pilot (Maria Neumann) wjeżdża na studyjną scenę Deustches Nationaltheather w Weimarze na starym, zdezelowanym rowerze. Po chwili traci równowagę i pada, przygnieciona żelaznym wehikułem. Mały Książę mówi słowami zapamiętanymi z książki, ale nie ma nic wspólnego z pastelowym, grzecznym wizerunkiem empatycznego chłopca, jaki utrwalił się czytelnikom sztandarowego dzieła Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Z pooraną bruzdami czasu twarzą Roberto Ciulliego, jego szelmowskim uśmieszkiem i błyskiem w oku, potarganymi siwymi włosami okalającymi łysą czaszką, jest przeżartym doświadczeniem starcem, skrachowanym mędrcem, który powraca do podstawowych pytań dzieciństwa. Tyle że odpowiedzi zawisają w próżni, bo ich zwyczajnie nie ma. Wszystko zostaje przenicowane, wzięte w ironiczny nawias. Dlatego bohater Ciulliego to stary pogrążony w nieustannej depresji clown, z nadludzką siłą czepiający się choćby cienia nadziei na zmianę. Pociąga tequilę prosto z butelki, znów niczym Beckettowski Krapp – jak Peer Gynt z wczorajszego spektaklu wspaniałego duetu – bawi się melodią słów, czeka, aż powtórzy je echo.

Niewielkiej, acz fundamentalnej książce francuskiego pisarza ciąży nimb wiekopomnego, jedynego w swoim rodzaju dzieła. Ileż razy w przeróżnych okolicznościach słyszałem wypowiadane z niezmąconą niczym pewnością sądy, iż „Mały Książę” to książka życia, najważniejsza rzecz napisana kiedykolwiek ludzką ręką. Tak jest przynajmniej w europejskim kręgu kulturowym, tutaj przyznawać się do miłości do „Małego Księcia” jest w najlepszym tonie, po czym dorzucać jeszcze krótkie streszczenie przypowieści o róży. Na koniec za dodawać, iż to wspaniała opowieść o przyjaźni, odpowiedzialności i przemijaniu. Jakbyśmy o tym nie wiedzieli i jakby było cokolwiek bardziej bezpiecznego… Tak czy inaczej dzieło Saint-Exupéry’ego pod względem liczby tłumaczeń może konkurować jedynie z Biblią i Koranem. Jest zatem wielką, choć niedużą rozmiarami epopeją ludzkości. Pytanie tylko, czy w swym bezbrzeżnym zachwycie nad filozoficzną opowieścią o Małym Księciu nie upupiliśmy go ponad miarę, nie nadaliśmy mu zgoła infantylnych rysów. Skromne, już klasyczne przedstawienie teatru z Mülheim ostatecznie burzy ten mit. Pozostając wierne myśli autora, odbiera „Małemu Księciu” niewinność.

Oglądam spektakl „Der kleine Prinz” w Weimarze, niemal dwadzieścia cztery lata po premierze. Wtedy Roberto Ciulii miał lat sześćdziesiąt pięć, Maria Neumann była trochę po czterdziestce. Dobrze to sobie uświadomić – rok 2000, miejsce, w jakim znajdowali się wtedy oboje, no i świat, też wówczas całkiem inny. Wychodzę na plac przed teatrem, ocieram z czoła pot, bo w sali było ciepło, bardzo ciepło i próbuję wyobrazić sobie tamto przedstawienie. Rzecz jasna nie wiem, jakie było, ale być może bardziej jednoznacznie jasne, większą wiarę pokładające w magii teatru, a mniej akcentujące gorycz przemijania. Dziś „Mały Książę” Ciulliego i Neumann nabiera nowych znaczeń wobec ich osobistego i artystycznego doświadczenia. Wspaniale, że stał się dla niezwykłego reżysera i jego scenicznej partnerki czymś na kształt manifestu, w którym zamykają nie tylko teatralne sprawy. Można go chyba również uznać za wyznanie wiary w teatr, no i świat, tyle że w drugim przypadku nie da się mówić o bezkrytycznym zachwycie.

I właśnie to wydało mi się wczoraj najbardziej przejmujące. Stary zapity clown, zaprzyjaźniony jedynie ze swą butelką tequili na nowo uczy się dostrzegać drugiego człowieka i odkrywać najbardziej podstawowe prawdy. Rola Ciulliego nie jest może tak spektakularna, jak kreacje w „Peer Gyncie”, ale nie o aktorski popis tu chodzi. Być może zresztą to tylko kwestia kolejności. Gdybym obejrzał najpierw „Der kleine Prinz”, a potem „Peer Gynta” patrzyłbym na to inaczej. Maria Neumann imponuje, wcielając się w wiele postaci, zmieniając kostiumy niczym skóry kolejnych bohaterek i bohaterów. I wzrusza, dźwigając na sobie ciężar akcji widowiska, co we wczorajszym upale w Deutsches Nationaltheather dla wielu innych byłoby ponad siły. Dostrzegam żelazną konsekwencję inscenizacji, doceniam, że przez lata w żadnym stopniu nie straciła mocy, objawiając dodatkowo ironiczny pazur. Oglądam jednak kameralny spektakl niejako w cieniu własnego zachwytu inscenizacją dramatu Ibsena. Chociaż… Mijają godziny i wciąż nie mogę uwolnić się od pary smutnych clownów o czerwonych nosach. Zapomnieć o ich goryczy, smutku i melancholii, ale na koniec o ich wierze, że da się unieść nad ziemią. Przypiąć anielskie skrzydła i latać. Choćby za samolot robił niewielki dziecięcy rowerek.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image