Varia

…i głębsze znaczenie

Fot. Maciej ZakrzewskiFot. Maciej Zakrzewski
Na marginesie „Na całe życie” w Teatrze Powszechnym w Łodzi

Niezbyt ceniłem film „(Nie)długo i szczęśliwie”, znużony przesadnie manifestowaną tam plakatowo włoską witalnością. Oparte na tym samym scenariuszu przedstawienie, które w Teatrze Powszechnym w Łodzi zrealizował Wojciech Malajkat, jest lepsze, bo do humoru dokłada szczyptę goryczy, całość doprawia melancholią. Idealnie wpisuje się też w program łódzkiej sceny, który pokazuje, jak pojemnym gatunkiem jest dziś komedia. Niewdzięczna to, ale bardzo inspirująca praca.

Mówi się, że Łódź to trudne miasto. Stereotyp utrwalają nieprzesadnie czasem przemyślane słowa, jak głośna w swoim czasie wypowiedź Bogusława Lindy, ale gdy idzie o teatr problem tkwi głębiej i nie da się go zlekceważyć. Kiedyś jeździłem do Teatru Jaracza regularnie, oglądałem jeden z najlepszych kolektywów aktorskich w Polsce i spektakle Grzegorzka, Brzozy, Zawodzińskiego, Dudy-Gracz. Dziś mam przeczucie, że Teatru Jaracza już nie ma i tak pozostanie przez najbliższe lata, bo zakontraktowana na rekordowe pięć sezonów dyrekcja Michała Chorosińskiego, wybranego wbrew woli zespołu, a bliskiego władzy, tylko iluzoryczne daje nadzieje. Mocno kibicuję dyrektor Dorocie Ignatjew w Teatrze Nowym, ale wiem, że przed nią pozytywistyczna praca od podstaw, długa jeszcze odbudowa zrujnowanego na każdym poziomie miejsca, choć wiele już udało się zrobić. Nie jestem z Łodzi, nie piszę oczywiście o wszystkim, niewykluczone, że umykają mi jakieś godne odnotowania zjawiska, ale z warszawskiej perspektywy tak to wygląda. Przynajmniej gdy idzie o teatr, Łódź łatwa nie jest.

Usłyszałem na przykład, że władze miasta drastycznie zmniejszają dotacje na Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych – imprezę nie tylko w skali lokalnej unikatową. To trochę tak, jakby ktoś zakwestionował status Warszawskich Spotkań Teatralnych, bo na łódzki przegląd też przyjeżdżają najważniejsze inscenizacje z kraju. Do tego ma on bardziej progresywny charakter, choć adresowany jest do szerokiej widowni. Sygnowany jest przy tym autorskim podpisem dyrektor Powszechnego Ewy Pilawskiej, która za dobór tytułów bierze pełną odpowiedzialność i od blisko trzech dekad otwiera łodzianom okno na teatralny świat. Ci odpłacają się kompletami na widowni, stwarzają atmosferę, pokazują, że to dla nich ważne. Wszystko wskazuje na to, że w tym roku dostaną znacznie mniej, bo magistrat najwyraźniej nie rozróżnia imprez flagowych od tych, które dopiero są na dorobku. Prawdopodobnie zasługują na wsparcie, jednak kłopoty Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych unaoczniają problem zauważalny w skali kraju. Ścinając pieniądze imprezom o najwyższym znaczeniu rządzący miastami sprawiają wrażenie, jakby chcieli uniknąć odpowiedzialności za swe decyzje. Wszystkim zabieramy po równo – zdają się przekonywać – więc jest sprawiedliwie. Nie jest, bo warto wziąć pod uwagę skalę, renomę, zasięg i społeczne oddziaływanie poszczególnych zdarzeń.

Powiem wprost – lubię łódzki Powszechny, bo nikt niczego tu nie udaje. Ewa Pilawska od lat buduje komediowy profil sceny, co nie znaczy, że brakuje skoków w bok. Koprodukowane przez Powszechny „Imagine” Krystiana Lupy to przykład najbardziej oczywisty, ale weźmy choćby „Wracaj” Przemysława Pilarskiego w inscenizacji Anny Augustynowicz (to z kolei efekt współpracy ze szczecińskim Współczesnym) – dziwną, niepokojąco Kantorowską opowieść o duchach wysiedlonych w 1968 roku Żydów, które wracają do swych domów niczym bohater, stylizowany na Dylana Bobby Kleks, też szukający drogi powrotu do siebie. Hitem jest „Chciałem być” – najlepszy, jaki widziałem, spektakl Michała Siegoczyńskiego - bo to rzecz o Krzysztofie Krawczyku. Grający go Mariusz Ostrowski jest niezwykły, w dodatku śpiewa fenomenalnie, sprawiając, że inscenizacja przeradza się w delikatny pastisz, nigdy nie przechodzący w szyderstwo. Albo „Atrament. Wczoraj. Żyrafa” Juliusza Machulskiego w reżyserii Pawła Szkotaka, niewiele w końcu znam komedii w centrum ustawiających starą kobietę cierpiącą na Alzheimera i coraz mocniej osuwającą się w chorobę. Wreszcie „Kto chce być Żydem?”, świetny reżyserski debiut Jacka Braciaka, który przeczytał sztukę Marka Modzelewskiego uciekając od komediowych sztanc, za to ze świadomością klasowych różnic i tkwiącej pod nimi tylko chwilowo uśpionej agresji.

„Na całe życie” nie jest przedstawieniem na miarę inscenizacji Braciaka, bo i materiał wyjściowy był innego pokroju. Poza tym Powszechny ma obowiązki wobec szerokiej widowni, choć i tym razem dostaje ona coś, co idzie trochę w poprzek oczekiwań. Wojciech Malajkat wziął na warsztat scenariusz filmu Paolo Costelli „(Nie)długo i szczęśliwie”, który niedawno cieszył się sporym powodzeniem także w polskich kinach. Costella był współscenarzystą wielkiego przeboju „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, również obecnego w scenicznej wersji, z kolei reżyser tego ostatnio Paolo Genovese pisał z nim „(Nie)długo i szczęśliwie”. Koło się zamyka, powiązania z „Dobrze się kłamie…” zdecydowanie przyspieszyły karierę włoskiego twórcy. Nie jestem jednak przesadnym fanem żadnego z tych obrazów. „(Nie)długo i szczęśliwie” zdało mi się jedynie powtórką z rozrywki, w dodatku zbyt mocno wyzyskującą plakatowo ukazywaną włoską witalność.

Inaczej jednak jest ze spektaklem „Na całe życie”. Może dlatego, że Malajkat cechą rozpoznawczą swych ostatnich prac uczynił delikatność. Tak było ze świetną „Historią miłosną” Zellera z opolskiego Teatru Kochanowskiego o związku dwóch dziewczyn, a potem umieraniu jednej z nich. I tak jest w „Na całe życie”.

Punkt wyjścia ten sam co w filmie – cztery pary dowiadują się o unieważnieniu swych małżeństw, bo udzielił ich człowiek jedynie podający się za księdza. Pojawia się pytanie, czy znów iść do ołtarza, a może potraktować całą sytuacje niczym zrządzenie losu i uciec. Siła łódzkiego przedstawienia opiera się na braku rozstrzygnięcia owego dylematu. Życie par jest i słodkie i gorzkie jednocześnie, zabawne i dramatyczne zarazem. Malajkat ukazuje je w serii niewielkich scen, czasem przywodzących na myśl zatrzymane filmowe kadry. Nikogo jednoznacznie nie ocenia, ani niczego nie przesądza. Bohaterowie „Na całe życie” bywają egoistyczni i odpychający, ale najbardziej potrzebują choć namiastki bliskości. Bardzo podobni są w tym do nas. Próżno szukać w spektaklu gagów, nie ma w nim pędzącej na łeb, na szyję akcji. Nie ma też gromkich wybuchów śmiechu na widowni, niektórzy pytają wręcz po zakończeniu, czy to jeszcze komedia. Nie znaczy to oczywiście, że inscenizacji Malajkata powinni się bać, bo to jest przecież teatr dla każdego. Tyle że zamiast beztroskiej rozrywki daje ułamki z życia nieupiększonego, chociaż chwilami bardzo zabawnego. Korzystając z komediowego sztafażu pyta o trwałość relacji, hedonizm współczesności i chwile, gdy przychodzi załamanie – jeden moment, choćby wiadomość o chorobie kogoś bliskiego, może wywrócić świat do góry nogami. Zdecydowanie wolę to od rzekomych atrakcji włoskiego oryginału, choć i w Łodzi nie wszystkie sceny trzymają ten sam poziom, a od męskiej części obsady lepiej wypadają kobiety, ze znakomitymi Pauliną Nadel, Martą  Marią Wiśniewską i Ewą Sonnenburg na czele.

To wszystko jednak mniejsze ma znaczenie, gdyż Teatr Powszechny w Łodzi jest dziś miejscem, gdzie kształtuje się gust i wrażliwość publiczności, oprócz żartów szukając głębszego znaczenia, a przedstawienia takie jak „Na całe życie” dobrze temu służą. A skoro Ewa Pilawska i jej ludzie czynią to poprzez komedie, ich robota staje się niewdzięczna. Chciałbym nareszcie przestać powtarzać, że to gatunek w Polsce lekceważony i niedoceniany, w dodatku łatwiej postawić na „Mayday” niż szukać po swojemu. Chciałbym, ale nie mogę, bo ciągle grzęźnie się u nas w stereotypowych uprzedzeniach.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image