Varia

Życie daremne?

fot. The Walt Disney Studiosfot. The Walt Disney Studios
Na marginesie „Duchów Inisherin” Martina McDonagha

Byli dwaj zwykli faceci, mieszkali na oderwanej od świata wyspie, od zawsze się przyjaźnili. Nagle przyjaźń pękła, oni jak resztkę piwa na dnie kufla dostrzegli absurd swej egzystencji. W „Duchach Inisherin” – filmowym arcydziele Martina McDonagha – absurd splata się z rozpaczą, a śmiech z czułością. Irlandzki dramatopisarz i reżyser dzieli spojrzenie na świat ze swym krajanem Samuelem Beckettem. Film nie ma jednej zbędnej chwili, fałszywego tonu, niepotrzebnego słowa albo gestu.

Obiecywałem na początku, że Zdania Wakara będą nie tylko o teatrze i wreszcie słowa dotrzymuję. Może nie w każdym calu, bo przy okazji nowego dzieła Martina McDonagha o teatrze nie wspomnieć nie sposób. Liczy się jednak coś innego. Ostatni rok w kinie wydał mi się wyjątkowo nużący, „Duchy Inisherin” na tle innych pochodzących z ostatnich miesięcy tytułów nie mają konkurencji. Są dziełem skończonym, o którym można byłoby powtórzyć słynną Joyce’owską frazę, że nie wypada pisać, o czym są, bo same są tym czymś. Unieważniają tradycyjne podziały, bo po co określać ich gatunkową przynależność, skoro w tej kameralnej historii mieści się cały świat, chyba wszystkie emocje.

Nie podaruję sobie jednak i zacznę od skrajnego absurdu. Fakt, że film McDonagha dostał Złoty Glob jako najlepsza komedia lub musical, a jako dramat nagrodzono „Fabelmanów” Stevena Spielberga to kuriozum, na które trudno byłoby wpaść. Bo w „Duchach Inisherin” jest kilka zabawnych dialogów, a nad całością unosi się czarny i gęsty niczym smoła humor? McDonagh tnie bez znieczulenia, podczas gdy Spielberg pisze przewidywalny i chyba jednak mocno koniunkturalny „list miłosny do kina”. Podczas rozdania Oscarów będę najmocniej jak się da trzymał kciuki za Irlandczyka. Jeśli nie wygra, przynajmniej dla mnie będzie to rzadki skandal.

Z początku „Duchy Inisherin” miały być sztuką teatralną i domykać trylogię złożoną również ze znanych w Polsce i swego czasu całkiem u nas popularnych dramatów „Kaleka z Inishmaan” oraz „Porucznik z Inishmoore”. Pierwszy był najczęściej wystawianym z tekstów McDonagha, drugi ze znanych mi chyba najlepszym – w znakomitym przedstawieniu Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym fantastyczną rolę stworzył Borys Szyc. W ogóle twórczość McDonagha to raj dla aktorów. Doskonale pamiętam Jadwigę Jankowską-Cieślak i Mirosławę Dubrawską w „Królowej piękności z Leenane” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie oraz Teresę Budzisz-Krzyżanowską i Jana Kociniaka w „Czaszce z Connemary” w stołecznym Ateneum. Wracając do sedna, pierwsza wersja „Duchów Inisherin” autorowi się nie spodobała, scenariusz zawiera ponoć niezliczone zmiany. Mimo to znacznie bardziej niż poprzednich jego filmach widać tu teatralny sznyt i dramaturgiczne doświadczenie. Choć dużą wagę ma krajobraz wyspy i oddech, jaki niesie, historia jest kameralna i z powodzeniem dałoby się zamknąć ją na niewielkiej scenie. Nie da się jednak zapomnieć, że pod ręką autora „Duchy Inisherin” znalazły idealny wyraz jako film. Choć od poprzedniego obrazu McDonagha, skądinąd niemal równie fantastycznych „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”, minęło pięć lat, a w ciągu półtorej dekady nakręcił tylko cztery pełnometrażowe fabuły, trudno oprzeć się wrażeniu, iż właśnie kino traktuje on teraz jako pierwsze, podstawowe medium.

Dotychczas twórca „Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj” bawił się gatunkami, mieszając je do woli, zawsze przejawiając skłonność do zestawiania skrajnych emocji i przeciwstawnych uczuć. Mistrzostwo osiągnął w „Trzech billboardach…”, ale wydaje się, że nowym filmem wspiął się na jeszcze wyższy poziom opowiadania. A przy tym, choć punkt wyjścia „Duchów Inisherin” jest niecodzienny, to poraża prozaiczną w każdym calu prostotą. Rozpisany niczym tragikomedia absurdu scenariusz posłużył McDonaghowi do stworzenia, że tak to nazwę, trawestując Jana Kotta, kina esencji. Egzystencjalnej przypowieści, nad którą raz unosi się niemalże slapstickowy żywioł, a za chwilę wypiera go fatum wprost z tragedii. Oderwać ich od siebie niepodobna.

W najsłynniejszej sztuce Samuela Becketta Vladimir siedząc na kamieniu próbuje z wysiłkiem zdjąć but. Wchodzi Estragon, bo razem ciągną swoją poniewierkę. „Nic się nie da zrobić” – pierwsze zdanie „Czekając na Godota” streszcza całą twórczość wielkiego pisarza. W ostatniej sekwencji Vladimir proponuje towarzyszowi, by szli. Estragon skwapliwie się godzi, ale się nie ruszają. Godot nie przyszedł i nie przyjdzie nigdy. Zostają tylko łyse drzewo, kamień i spękana ziemia. Nic się nie da zrobić.

Martin McDonagh jest Beckettem XXI wieku. Pádraic i Colm byli jak Didi i Gogo z „Czekając na Godota”. Pili piwo, gadali, doglądali kochanych zwierząt. Żyli jak się dało. Któregoś dnia Colm uznał, że ma dosyć. Stwierdził, że już Pádraica nie lubi. Nie będzie z nim pił ani gadał, zostawi coś po sobie. W oczach Pádraica smutek zmieszał się z dezorientacją. Jak to możliwe? Postanowił zawalczyć o swoje, bo cóż z tego, że nie umie grać na skrzypcach, jego wzrok sięga blisko i nie widzi głębiej, skoro swoje widzi. Jego życie to jego życie, nikt nie ma prawa go oceniać, skreślać, nazywać daremnym. Tyle że nic się nie da zrobić. W finale dom stanie w ogniu, ale przyjaciel ocali ukochanego psa dawnego przyjaciela. Popatrzą na siebie, rzucą zdanie, każdy pójdzie w swoją stronę pogodzony, choć niepogodzony. Choć wyspę Inisherin w filmie McDonagha spowija szarość, w tej jednej chwili widać jasność – nawet jeżeli wcale nie ma jej na ekranie.

Rzadki to przykład filmu, który chwilami rzeczywiście budząc śmiech, przeczołga cię jak żaden inny. Colin Farrell i Brendan Gleeson partnerowali sobie u McDonagha w „Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj” i bardzo się zakumplowali. W „Duchach Inisherin” grają ze sobą tak, jakby nie potrzebowali słów. Patrzę na obu aktorów i widzę ich porozumienie oraz porozumienie z reżyserem, jakie nie zdarza się prawie nigdy. Ktoś powiedział, że w pierwszej chwili nie rozpoznał Farrella w roli Pádraica. Ja rozpoznałem go od razu, bo nie na kompletnej charakteryzacji polega fenomen tej kreacji. Przeistaczając się w Pádraica Farrell dokonał transformacji nie z zewnątrz, ale od środka. Ograniczył aktorstwo niemal do zera, dając swojemu bohaterowi życie prawdziwe, niczym nieupiększone. Mam przeczucie, iż tajemnica kreacji Farrella tkwi w oczach. Jest w nich dziwaczna pustka, ale i dogasający żar. Nie wiem, jak to możliwe.

Brendan Gleeson rolę ma mniejszą, ale jako Colm też jest przeszywający. Ma w sobie fatum, zaciętość wypisaną na jowialnej, choć rzadko rozjaśnionej uśmiechem twarzy. Do tego niezwykła Kerry Condon jako siostra Pádraica, nieprawdopodobny Barry Keoghan jako wiedzący więcej niż się wydaje niby głupek z Inisherin. W tle zaś mieszkańcy wyspy z niesamowitą Sheilą Flitton w roli pani McCormick – wiedźmą i przeznaczeniem tego miejsca. Gdyby McDonagh bawił się lokalnym kolorytem, mnożył twarze prawdziwych lub rzekomych autochtonów, jego film osunąłby się w folklorystyczną cepelię. Jednak to nie on. On waży proporcje, woli mniej niż o miligram za dużo. Siła „Duchów Inisherin” tkwi także w ich skromności. Dowód? Rzecz dzieje się w latach dwudziestych poprzedniego wieku, trwa wojna domowa, obecna na ekranie tylko poprzez zgłuszone detonacje gdzieś zza wody. Nic więcej. Tak czy inaczej świat idzie swoim torem. Nic się nie da zrobić.

Zacząłem od absurdu i na absurdzie skończę. Ogromnie ucieszyłem się z oscarowej nominacji dla „IO” Jerzego Skolimowskiego. Ostatnie jego filmy mało mnie obchodziły, ten mocno zapadł w serce. Pewnie dlatego, że to dzieło starego mistrza, który już nic nie musi, z nikim się nie ściga, niczego nie udowadnia. Z obrazem McDonagha łączy je choćby pierwszoplanowa rola zwierząt, w „Duchach Inisherin” mamy psa i oślicę, osiołkom z „IO” należą się wszelkie nagrody. Przyznam, że u Skolimowskiego mój opór budzą sceny wizyjne, ale „IO” uważam za małe spełnienie. Podobnie chyba myślą na świecie, bo teraz nominacja do Oscara, a wcześniej ważny laur w Cannes. Wychodzi na to, że łatwiej dostać takie niewiele znaczące wyróżnienia niż zdobyć Mount Everest, czyli dostać coś na najbardziej prestiżowym festiwalu świata, tym w Gdyni. Kiedyś w podobnie skandaliczny sposób pominięto tam rolę Krystyny Jandy w „Słodkim końcu dnia” Jacka Borcucha, wcześniej dąsem i wzruszeniem ramion przyjmowaliśmy „Pianistę” Romana Polańskiego, dopiero Oscary trochę zmieniły tę jakże polską optykę. Powtórzę – Jerzy Skolimowski niczego już nie musi udowadniać. Bardzo zadowolone z siebie polskie środowisko filmowe wciąż jednak pokazuje swoją w skale wyrytą niezależność. I cóż… Nic się nie da zrobić.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image