„Dziady” wolnej Ukrainy
Teatr otwartych drzwi – notatka pierwsza
Formuła katowickiego festiwalu Open The Door jest na tyle pojemna, że bez trudu mogły się w niej zmieścić ukraińskie „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Oglądałem wspaniałe przedstawienie Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego z Iwano-Frankiwska po raz drugi, znów z ściśniętym gardłem, ale dziś patrzę na nie inaczej. Są głosem nadziei i wolności oraz wciąż ostrym protestem przeciw obojętności świata. A jednak tym razem większą niż poprzednio uwagę zwracam na sam teatr. Bo to jest właśnie i przede wszystkim teatr – wielki niezależnie od okoliczności.
Pisałem już o ukraińskich „Dziadach” Mai Kleczewskiej po grudniowych pokazach podczas krakowskiej Boskiej Komedii. Miesiące całe miałem w pamięci sceny z tego przedstawienia, jego temperaturę, przywoływałem pieśni wojenne zlewające się ze słowami Mickiewicza w sekwencji więziennej, tu osadzonej – co jak się okazuje stało jasne dopiero podczas pracy – w wojennych okopach. Czekałem zatem na powrót „Dziadów” z Iwano-Frankiwska, bo wciąż uważam, że w czasie wojny teatr nie może chyba zrobić i powiedzieć więcej. Nie udało się dotychczas złączyć tej inscenizacji z wersją Teatru Słowackiego w Krakowie, choć wciąż uważam, że układają się one w naturalny, nawzajem dopełniający się i oświetlający dyptyk. Udało się za to znowu przywieźć dzieło do Polski, tym razem na katowicki festiwal Open The Door, a to z kolei pozwoliło komuś, kto tak jak ja widzi je po raz drugi, trochę inaczej na nie spojrzeć.
Open The Door to – najzupełniej dosłownie – festiwal otwartych drzwi. Ktoś pomyśli, że w imprezie programowo występującej przeciw wykluczeniom cała uwaga skierowana zostanie na osoby z niepełnosprawnościami, przedstawicieli mniejszości etnicznych, religijnych i seksualnych, mierzących się z tej przyczyny z indywidualnymi i społecznymi opresjami. I nie pomyli się, bowiem katowicki przegląd im jest poświęcony, co nie uniemożliwia na szczęście poszerzenia pola zainteresowań. I stąd w programie „Dziady” z Iwano-Frankiwska – wybór w każdym punkcie zrozumiały, bo czyż wojna nie jest opresyjnym mechanizmem wykluczenia? Czyż nie nakazuje w trybie imperatywu przewartościować własny status jako człowieka i obywatela? No i wreszcie czyż nie jest doświadczeniem najbardziej ekstremalnym, przy którym my bezpośrednio nią niedotknięci możemy co najwyżej nisko ukłonić się artystkom i artystom z Ukrainy, bo o tym, z czym się mierzą codziennie i o napięciu, w jakim żyją, blade mamy pojęcie?
W Krakowie oglądaliśmy „Dziady” z oczami pełnymi łez, w kluczowych momentach unosząc palce w geście zwycięstwa. Pół roku później w katowickim Teatrze Śląskim na ten sam spektakl patrzymy w olbrzymim skupieniu i śmiertelnej ciszy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że publiczność jest całą sobą z wykonawcami, wspólnie z nimi oddycha, nie pozwalając sobie na bezpieczny dystans. Jednak nie ma powtórzonych gestów, wzruszenie powraca, ale jest jakieś inne, jakby minione miesiące dopisały inscenizacji Mai Kleczewskiej nowe znaczenia, może niejako w miejsce poprzednich. Przede wszystkim więc dzisiaj patrzymy na wojenne ukraińskie „Dziady” zdecydowanie bardziej jak na teatr, a znaczniej mniej jak na wojenny manifest. To w sumie dobrze, bowiem przedstawienie nie miałoby takiej siły, żywiąc się tylko i wyłącznie energią wolnościowego wiecu. To wciąż, a może jeszcze bardziej niż wcześniej, są „Dziady” wolnej Ukrainy, wciąż rozdzierają serce krzykiem ciemiężonego narodu. Dyrektor Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego dziękował Polakom za Mickiewicza, ale nie było w tym geście żadnej pozy. Gdy słucha się ekstraktu z „Dziadów” przygotowanego przez Maję Kleczewską wraz z zespołem z Iwano-Frankiwska, wydaje się, że to jest dramat o nich, o tym narodzie, o wojennej pożodze i walce o ocalenie. Mickiewicz pisał „Dziady”, gdy Polska była pod rosyjską okupacją, dwieście lat później w tym samym położeniu jest Ukraina. Historia zatoczyła złowieszcze koło, a w tym, że w poszczególnych wersach utworu pojawiają się odniesienia do Ukrainy i do Putina, nie ma niczego nienaturalnego. Tak jak nie było niczego nienaturalnego w żeńskich końcówkach w spektaklu w Teatrze Słowackiego.
Scenę Balu u Senatora – ową sekwencję na festiwalu w Cannes – zagrano wczoraj wieczorem po raz pierwszy w historii przedstawienia na otwartym powietrzu. Plac przed Teatrem Śląskim przyozdobił czerwony dywan, obok stanęły luksusowe limuzyny, z boku ścianka do zdjęć. I wydarzyło się coś na kształt cudu. Dotychczas i tak brawurowy fragment nabrał dodatkowego rozmachu, zwielokrotnionego tempa, szczególnej ostrości. Artyści dostali większą przestrzeń do gry, co najzwyczajniej w świecie pozwoliło im się rozpędzić, a całości nadało wymiar niemalże operowy, potęgowany filmowo brzmiącą muzyką Cezarego Duchnowskiego. W ten sposób w zgodzie z wymową oryginału Bal u Senatora stał się operą rozpusty, opowieścią o krachu moralności i bankructwie wszelkich zasad. A wszystko to w wytwornych kreacjach festiwalowych gwiazd, garniturach celebrytów.
Dzięki wyjściu w miasto „Dziady” wessały Katowice, przez co – jak sądzę – finałowa sekwencja wybrzmiała wczoraj najbardziej zgodnie z intencjami reżyserki. Nawet przygodni widzowie, czasem pod gazem, czuli się choć przez chwilę częścią tego świata, chociaż rzecz jasna go nie rozumieli.
Na koniec zaś zabrzmiały jak memento słowa anonimowej dla nas ukraińskiej nauczycielki, wieszczącej kres okupantowi - umieraj, wielka Ruś, bo tak naprawdę nigdy nie istniałaś. A mnie przypomniał się mały chłopiec bawiący się wiązką kłosów zboża obok Konrada podczas Wielkiej Improwizacji. W Katowicach zobaczyłem, iż wojenne „Dziady” Mai Kleczewskiej oraz zespołu z Iwano-Frankiwska to także rzecz o nadziei, co nigdy nie gaśnie.