Varia

Coś w rodzaju miłości

Fot. Natalia KabanowFot. Natalia Kabanow
65. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień trzeci

Opowieść o typowej polskiej rodzinie w Polsce B albo C, mieszkaniu z boazerią i tandetnym obrazem na ścianie, w którym kłębią się żal, wściekłość i melancholia. Historia starszego faceta, co podnosi się ze szpitalnego łóżka, by jeszcze przez chwilę pożyć naprawdę, odetchnąć pełną piersią i odnaleźć w sobie fantazję błędnego rycerza. „Tęsknię za domem” Radosława Maciąga z Teatru Powszechnego w Radomiu i „Don Kichot” Jakuba Roszkowskiego z katowickiego Teatru Śląskiego na Festiwalu Sztuki Aktorskiej weszły ze sobą w nieoczekiwany dialog, nawzajem się dopełniły, no i sprawiły, że wychodziłem z teatru, ukrywając łzy.

Przyznam od razu, że z żadnego teatralnego wyróżnienia nie ucieszyłem się w ostatnich miesiącach tak bardzo, jak z Nagrody Dramaturgicznej Gdynia dla Radosława Maciąga. Ze względu na niego samego, bo Maciąg to jest gość, co nie chodzi na skróty, nie próbuje wybijać się za wszelką cenę, nie szuka łatwych dróg ani podejrzanego poklasku. Spektakle, jakie zrealizował, a mnie udało się niektóre obejrzeć, każą w nim widzieć artystę czujnego, wyczulonego na człowieka, repertuarowymi i obsadowymi wyborami wcale nie ułatwiającego sobie zadań.

Sztuk autora „Tęsknię za domem” dotąd bliżej nie znałem, ta okazała się absolutnym olśnieniem. Podczas rozmowy po spektaklu ktoś porównał ją do „Domu wariatów” Marka Koterskiego i mimo wszelkich różnic coś w tym połączeniu jest. A gdyńska nagroda dla Maciąga mocno mnie zaskoczyła, bo jego utwór wręcz manifestacyjnie idzie w poprzek modnej dziś postdramatycznej, rzekomo progresywnej konfekcji. Gdy idzie o formę, to rzecz na wskroś tradycyjna,  portret rodziny we wnętrzu, tyle że w tym towarzystwie nie wychodzi się dobrze nawet na fotografii. Nic nie odwraca uwagi od bohaterów, mimo że autor czerpie z własnych przeżyć, nie on i jego samopoczucie są tu najważniejsze. Liczy się nieustanne zwarcie, przyciąganie i odpychanie, wreszcie niezbite przeświadczenie, że ci ludzie żyć bez siebie i ze sobą nie mogą.

Pierwszy raz oglądałem spektakl w Radomiu krótko po premierze wśród codziennej, bynajmniej nie wywodzącej się z grona specjalistów publiczności.  To jest sztuka chwilami okrutnie zabawna, więc na widowni rozlegał się śmiech. Wybuchał jednak z absolutnej ciszy, dającej pewność, że „Tęsknię za domem” każe tym ludziom dostrzec na scenie siebie, swoich bliskich, może sąsiadów. Portretując dom staczający się w beznadzieję, a rozpaczliwie łaknący dobra, Radosław Maciąg podstawił nam lustro. Zobaczyliśmy w nim siebie pokracznych, małych i małostkowych, a przecież godnych chociaż odrobiny czułości.

Tak się złożyło, wbrew pierwotnym planom, że autor sam wyreżyserował prapremierowe wystawienie swego utworu. Wierzę, że „Tęsknię za domem” nie skończy scenicznego życia na tej jednej inscenizacji, bo to rzecz na wskroś uniwersalna, ale to dobrze na pierwszy ogień poszedł on sam. Bo mógł po swojemu rozłożyć akcenty, wiedząc, co w tekście jest zapisem prawdziwych sytuacji, a co zmyśleniem, a przede wszystkim dlatego, że był przy tym, jak jego opowieść przechodzi w inne ręce, najpierw powierzona aktorkom i aktorom Teatru Powszechnego, a potem i nam wszystkim na widowni.

Trafił wspaniale, bowiem radomski zespół sprawia wrażenie, jakby od lat czekał na taki materiał. Nie ma w spektaklu słabszych ról, co więcej nie ma aktorki i aktora, który zbudowałby niewidzialny mur między sobą a graną przez siebie postacią. „Tęsknię za domem” portretuje ludzi słabych, a czasem odpychających, a oni grają tak, jakby od tych dwóch godzin zależało wszystko. Wstrząsająca Izabela Brejtkop jest matką gderliwą i brutalną, a jednak w głębi pragnącą choć namiastki ciepła. Piotr Kondrat dla ojca alkoholika znajduje jakiś przedziwny niebyt, jakieś nie-życie, które pozwala jego bohaterowi płynąć przez własną egzystencję mimo wszystko na własnych zasadach. Mateusz Paluch desperacko walczy o jakiekolwiek dobre słowo dla gorszego brata, Filip Łannik jest tym lepszym, oczekiwanym, chcącym naprawić swą rodzinę, co skutkuje tylko grzęźnięciem w melancholii. Natalia Samojlik daje swej Elce tyle siły, by wreszcie zostać zauważoną. Iwona Pieniążek jest babką lewitującą między życiem i śmiercią i trudno oderwać od niej wzrok.

Radosław Maciąg nazywa „Tęsknię za domem” gorzkim, brutalnie szczerym listem miłosnym do najbliższych. Podobnie wybrzmiewa radomskie przedstawienie, bo jest o wielu rzeczach, ale najbardziej o miłości. A może raczej czymś w rodzaju miłości, co chwyta za serce i szkli oczy łzami. Wspaniały oczyszczający seans.

Podobnie, choć materia krańcowo odmienna, działa „Don Kichot” w reżyserii Jakuba Roszkowskiego z Teatru Śląskiego w Katowicach. Konia zastąpił tu szpitalny fotel, białą broń stojak na kroplówkę. Grany wspaniale przez Grzegorza Przybyła błędny rycerz to stary człowiek uwięziony w łóżku na oddziale geriatrycznym, który już wszystko ma za sobą, odlicza chwile do nieuchronnego końca. Podróż w świat Manchy to szansa na ostatni oddech, chwilę prawdziwej przygody, choćby tylko w wyobraźni. Roszkowski wziął fragmenty z książki Cervantesa, wydestylował z niej samą esencję. I zrobił swe najbardziej osobiste przedstawienie, przypominając bez niepotrzebnego moralizowania o potędze spraw najprostszych. Ważności pojedynczych gestów, telefonu do mamy i taty, o tym, jak liczy się zatrzymanie w biegu.

Sancho Pansą jest córka bohatera (Aleksandra Przybył), co daje ich relacji dodatkowe znaczenie. Fantastyczną tragikomiczną rolę buduje Marcin Gaweł, znakomity jest powściągliwy w swym aktorstwie Wiesław Sławik, Anna Kadulska jest pielęgniarką i Dulcyneą z marzeń. Gdy zjawiskowo śpiewa „Cucurrucucu Paloma”, a na koniec „Llorando” doświadczamy rzadkich w teatrze chwil czystego piękna.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image