Bardzo śmieszna elegia o trwaniu

65. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień piąty
Kalisz często bywa miejscem, gdzie przedstawienia zyskują nowy oddech, można zobaczyć je w nieco innym wymiarze. „Czekając na Godota” Samuela Becketta wyreżyserowane przez Piotra Cieplaka w warszawskim Teatrze Narodowym po premierze potraktowałem bez szczególnych emocji, a tu odniosłem wrażenie, że nabrało siły i pomógł mu mocniejszy komiczny akcent, podkreślający, iż klasyczny tekst można czytać niczym farsę ludzkiego losu. A chwilę wcześniej – dzięki Beacie Niedzieli – przekonałem się, że „Solaris” Lema nadaje się na monodram i sprawdza jako medytacja o podróży w głąb siebie.
Już na starcie tegorocznego Festiwalu Sztuki Aktorskiej pisałem, że w czasach trudnych, mrocznych i pełnych niepewności śmiech może okazać się tym żywiołem, co niesie w sobie moc uśmierzania niepokoju, że potrzebujemy go dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek, bo może zmienić teatralny wieczór w nieinwazyjny seans terapeutyczny, a dobrze pojmowana terapia dzisiaj nie zaszkodziłaby chyba nikomu. Na półmetku kaliskiego przeglądu można powiedzieć chyba, że się w tym wstępnym rozpoznaniu nie pomyliłem. Śmiech na widowni rozlega się w tym roku chyba częściej niż wcześniej, jakby publiczność szukała okazji, by oglądając przedstawienia ocalić dla siebie choć odrobinę zabawy. Bywa nieoczekiwany, ale po chwili łatwo go wytłumaczyć, bo rozładowuje atmosferę. Tak było wtedy, gdy udaliśmy się do rodzinnego piekła w „Tęsknię za domem” Radosława Maciąga z radomskiego Teatru Powszechnego, gdy odpędzaliśmy od łóżka bohatera śmierć w „Don Kichocie” Jakuba Roszkowskiego z Teatru Śląskiego w Katowicach. A nawet wtedy, gdy szliśmy za pokaleczoną bohaterką „Ifigenii ze Splott” z łódzkiego Teatru Jaracza.
Aktorzy Teatru Narodowego opowiadali podczas rozmowy po seansie „Czekając na Godota”, że takich reakcji na przedstawienie, jak tutaj w Kaliszu, jeszcze nigdy nie mieli. W Warszawie bowiem, w przestrzeni najmniejszej w Narodowym Sceny Studio, publiczność chłonie arcydzieło Samuela Becketta z pełną uwagi ciszą. Nic w tym rzecz jasna złego, bo świadczy o tym, że widzowie ze skupieniem słuchają, ale wczoraj w Kaliszu uważność publiczności poszła w parze z zaskakująco regularnie wybuchającym śmiechem. Przyznam, że śmiałem się i ja, i to w momentach, w których wcześniej bym siebie o to nie podejrzewał. I nie mam z tym problemu, co więcej myślę, że taki odbiór wzmocnił przedstawienie. Bo w zgodzie z Beckettem i wizją teatru Piotra Cieplaka wyraźnie wyszedł na powierzchnię cały absurd ludzkiej egzystencji, podszyta komizmem beznadzieja czekania dzień po dniu bez szans na jakikolwiek finał.
Być może oglądając spektakl po raz pierwszy jakoś to mniej wyraźnie to dostrzegłem, ale tym razem zachwycony patrzyłem na Mariusza Benoit i Jerzego Radziwiłowicza, w swoich kreacjach często będących blisko czystej Chaplinady. To oczywiście zapisane jest już w utworze Becketta i Cieplak oraz jego aktorzy (oprócz Benoit i Radziwiłowicza jeszcze Cezary Kosiński jako Pozzo i Bartłomiej Bobrowski w roli Lucky’ego) niczego autorowi nie dopisali, ale fragmenty z butami, żonglerka kapeluszami mają wiele ze slapsticku, noszą w sobie ślad tonacji bez mała cyrkowej. A jednocześnie idą krok w krok za postawą irlandzkiego noblisty, bo nie tuszują wpisanej w dzieło rozpaczy, lecz dodatkowo podkreślają całą nędzę ludzkiej egzystencji. W końcu nie gdzie indziej, a w „Czekając na Godota” właśnie pada słynna otwierająca sekwencja „Nic się da zrobić” i oddaje sedno filozoficznej postawy pisarza. Gdyby jeszcze dołożyć kolejne kluczowe zdanie Becketta „Urodził się i to go zgubiło”, zyskalibyśmy klucz do rozszyfrowania smutnej, śmiesznej egzystencji Didiego i Gogo, ciągle w tym samym miejscu obok kamienia, pod łysym albo zazielenionym kilkoma rachitycznymi listkami drzewem.
Dobrze się stało, że dzięki kaliskiemu festiwalowi mogłem jeszcze raz spotkać się z „Czekając na Godota” z Narodowego, bo dzięki większej niż w Warszawie przestrzeni spektakl niczego nie stracił, a wręcz przeciwnie - zyskał nowy oddech. Najważniejsze jednak, że wspaniali aktorzy narodowej sceny, czule prowadzeni przez swojego reżysera, zbudowali role, które można traktować jak przekazywaną bez dydaktycznej uzurpacji lekcję aktorstwa. Tradycyjnego, bo przez cały spektakl pozostają w rolach, nie zapominając o wierności autorowi, no i prawdziwie dotkliwego. Szacunek dla całej czwórki, ale najwięcej rzecz jasna zależy od Mariusza Benoit i Jerzego Radziwiłowicza. Jako Estragon i Vladimir przygotowali drobiazgową partyturę własnej scenicznej obecności. Krok po krok, w najdrobniejszych ruchach, gestach i grymasach, krzyku i zastygnięciu głosu, grają Becketta nuta po nucie, jakby to była najbardziej skomplikowana symfonia. Patrzy się na to z fascynacją, jest w tym tajemnica aktorstwa. Bez żadnych przymiotników.
Innym zupełnie doświadczeniem jest „Solaris” według Stanisława Lema z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie. Byłem tam razy kilka i zaręczam, że nie jest to najłatwiejsze miejsce dla czysto artystycznych projektów, a takim jest monodram Beaty Niedzieli. Właśnie monodram – tu pierwsze zaskoczenie. Aktorka wciela się w wiele postaci z Lema, ale w istocie nie ma konkretnej tożsamości. Jako Każdy/ Każda pod reżyserską opieką Darii Kopiec odbywa podróż w głąb siebie, szukając tego, co najważniejsze. Owa podróż odbywa się na własnych warunkach, w onirycznym rytmie, wzmacnianym wizualizacjami Magdaleny Parszewskiej, fonosferą zaprojektowaną przez Aleksandrę Gronowską, ruchem ułożonym przez Helenę Ganjalyan sączy się wolno, wymagając absolutnego skupienia. Na własny użytek nazywam ją medytacją Beaty Niedzieli, do której i my na widowni zostaliśmy zaproszeni.
Aktorka napisała w programie do spektaklu, że czasem trzeba odłożyć życie na bok i dać z siebie wszystko. Dokładnie tak zrobiła. Za to należy się Beacie Niedzieli wielki ukłon – za tę rolę i za to, że zaryzykowała. „Solaris” w Koszalinie znaczy co innego niż gdzie indziej, a zawsze trzeba siły, by pozostać wiernym sobie.