Varia

Arie, piosenki i sprawy ostateczne

Fot. Łukasz PepolFot. Łukasz Pepol
64. Kaliskie Spotkania Teatralne – dzień siódmy

Simone de Beauvoir pisała kiedyś o kobiecie zawiedzionej. Elena Ferrante opowiedziała o kobiecie porzuconej, a Milena Gauer w spektaklu Weroniki Szczawińskiej z olsztyńskiego Teatru Jaracza zrobiła z tego brawurową rolę, skonstruowaną niczym aria operowej diwy. „Czas porzucenia” burzy dobre samopoczucie, niweluje sceniczne decorum, by wykrzyczeć wściekłość i żal, bliski niejednej, a może i niejednemu na widowni. W Kaliszu zobaczyliśmy też jedno z najgłośniejszych przedstawień ostatnich miesięcy, czyli „Małą piętnastkę” z Nowego Teatru w Słupsku. Beztroskie piosenki harcerskie zapowiadają w nim tragedię.

Inscenizacja taka jak „Czas porzucenia” nie mogłaby powstać, gdyby nie bliska relacja Weroniki Szczawińskiej i Mileny Gauer. Podczas spotkania z kaliską publicznością reżyserka i aktorka opowiadały o tym, że co roku 7 czerwca przesyłają sobie życzenia, bo tego dnia przypada rocznica ich pierwszej wspólnej olsztyńskiej premiery – spektaklu „Jackie. Śmierć i księżniczka” opartego na prozie Elfriede Jelinek. Był rok 2008, od tamtej pory pracowały ze sobą niejednokrotnie, a nawet kiedy miały przerwy, nie traciły bliskiego kontaktu. „Czas porzucenia” powstał jednak po dekadzie od poprzedniego ich zawodowego spotkania. Milena Gauer chciała z książką Ferrante się zmierzyć, bo bardzo zbiegła się ona z jej życiowym doświadczeniem. Wiedziała od początku, że może temu sprostać tylko razem z Weroniką Szczawińską. Ta z kolei wracała do Teatru Jaracza w Olsztynie na zaproszenie ówczesnego dyrektora Zbigniewa Brzozy. Obu artystkom sprzyjały okoliczności.

„Czas porzucenia” to teatr, który czerpie z życia, ale w żadnym momencie życia nie udaje. Przeciwnie, hiperbolizuje emocje, odbierając im potoczną realność. Na dnie ma prawdziwy ból doświadczenia bohaterki.

Milena Gauer siada na niewysokim krześle w błyszczącej krótkiej nocnej koszulce, na nią narzuca wykwintną kamizelkę. Niby to drobiazg, a przecież znaczy bardzo dużo. Jakby kobieta z powieści Eleny Ferrante założyła na siebie swoje dwa życia. Dotychczasowe, gdy była przykładną oddaną mężowi żoną, na bok odkładającą własne potrzeby i pragnienia, za to wypełniającą wszystkie reguły mieszczańskiego społeczeństwa, dopasowującą się grzecznie do wąskich ramek tak zwanego dobrego towarzystwa. I to obecne, które zaczęło się, kiedy któregoś dnia, całkiem niedawno temu, tuż po obiedzie mąż ją zostawił, ona zaś z chwili na chwilę musiała odnaleźć się w nowym życiu, choć jego istnienia do tej pory nawet nie musiała przeczuwać. Przestała być grzeczna, poczuła siłę do rozliczenia z mężczyzną i do rzucenia wyzwania całemu światu. Dlatego teraz patrzy spod przymrużonych powiek, nawet nie próbując okiełznać wściekłości. Wypluwa z siebie słowa, za nic mając decorum. Więc opowiada, co były mąż robi nowej partnerce, a czego jej nie robił. I co robiła z sąsiadem albo co byłaby skłonna z nim zrobić.

Milena Gauer powraca do Kalisza po roku. Poprzedni Festiwal Sztuki Aktorskiej w duecie z Ireną Telesz-Burczyk wygrała, nie tyle rolą, ile opowieścią o sobie samej w „Łatwych rzeczach” Anny Karasińskiej. „Czas porzucenia” ma całkiem inną emocjonalną barwę. Tym razem jest w aktorstwie Gauer swoista bezczelność, gotowość, by jechać po bandzie i zatrzymać się tuż nad przepaścią. W jej monologu ze scenicznego „Czasu porzucenia” pod każdym wykrzyczanym słowem kryje się ból samotności, przeczucie ostatecznego odrzucenia. Tyle że to obrona przez atak. Próba ocalenia siebie w konfrontacji z silniejszym – ze światem.

A może to nie rola, a pełnoprawna aria? Kobieta Mileny Gauer nie mówi przecież prywatnie, nie próbuje udawać tak zwanego życia. Jej gniew wybrzmiewa forte, jej żal wybrzmiewa forte. U Ferrante bohaterka nazywa się Olga, w spektaklu Szczawińskiej celowo pozostaje bezimienna. Mówi więc nie tylko we własnym imieniu. Dostaje arię w teatrze pełnym sztuczności, przerysowania, ale jej ukryty pod słowami ból jest tak namacalny, że można go nożem kroić.

Rola Mileny Gauer z początku wydaje się partią solową, ale aktorka ma na scenie niezwykłą partnerkę. Julia Gadzina w chwili premiery była uczennicą Studium Aktorskiego przy olsztyńskim teatrze, stawiała dopiero pierwsze kroki w zawodzie. W spektaklu Szczawińskiej wielokroć – jako córka bohaterki – podejmuje z nią pojedynek. Pod twarzą dziecka kryje wrażliwość, ale daje sygnały, że jest zdolna do zadawania ran. Ona też ma w sobie coś z twórczej bezczelności. No i jako dyplomowana skrzypaczka gra w „Czasie porzucenia” własny koncert. Burzy spokój, w harmonię muzyki wprowadzać brud. Niszczyć jej piękno.

W „Małej Piętnastce” z Nowego Teatru w Słupsku nie ma arii, są za to niewinne harcerskie piosenki. W spektaklu Tomasza Mana zostały jednak tak zaaranżowane, że zwiastują grozę tragicznego finału – zatonięcia dwudziestu trzech harcerek na jeziorze Gardno. Dobrze, ze jedna z najgłośniejszych inscenizacji ostatnich  miesięcy trafiła do Kalisza, a najważniejsze, że kieruje światło na aktorki słupskiego teatru – Bożenę Borek, Annę Grochowską i Katarzynę Pałkę (obok nich występuje pochodzący ze Słupska Mariusz Bonaszewski). Dla całej trójki, mimo tematu,  „Mała Piętnastka” to wypłynięcie na szczęśliwe wody.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image