…z życia mężczyzny
„Punkt zero”, reżyseria Adam Orzechowski, Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Przedstawienie Adama Orzechowskiego może przejść niezauważone, bo zwykle nie przywiązujemy wagi do podobnych obyczajowych drobiazgów. Łatwo skwitować sztukę Radosława Paczochy mianem konfekcji, uznać, iż „Punkt zero” to nic więcej niż „repertuar”. Tymczasem byłoby to niesprawiedliwe, bo coś w gdańskim spektaklu nie daje spokoju. To portret mężczyzny na skraju załamania nerwowego, który z chwili na chwilę ogłasza koniec życiowej gry. Niewielu w Polsce aktorów zagrałoby to tak przejmująco, jak zrobił to w Teatrze Wybrzeże Mirosław Baka.
Kiedy wychodzi przed nas, stając na proscenium, na jego twarzy błąka się ledwie dostrzegalny uśmiech. Niewyraźny ten uśmiech, dziwny jakiś, bo przecież oczy pozostają przeraźliwie smutne, matowe, chyba przeżarte pustką, jaką nosi w sobie. Mówi miękkim głosem niejako bez wysiłku, a przecież w jego głosie całą pełnią brzmi rezygnacja. Z aspiracji i nadziei na zmianę, z wiary, że przyjdzie lepszy czas, że dzisiejsza egzystencja może ulec oczyszczeniu. Nie wiem, czy jest ktoś, kto chciałby znaleźć się na miejscu granego przez Mirosławę Bakę Marcina, ale wiem, że niejeden czuje to samo co on, choć niechętnie się do tego przyzna. Marcin co rano wstaje pierwszy, zakłada kucharski fartuch z tych z jakże zabawnymi rysunkami na przedzie, na twarz naciąga uśmiech numer trzy i rusza do kuchni. Wyciska sok z pomarańczy dla żony, która za chwilę zacznie analizować notowania giełdowe, bo tylko one wywołują w niej jeszcze jakiekolwiek domowe emocje, metodycznie przygotowuje śniadanie dla córki i syna, żeby zdążyli zjeść choć trochę przed wyjściem do „szko” i na uczelnię. Marcin jest mistrzem małej codziennej gry pozorów, chociaż podskórnie czujemy, że płaci za to swoją cenę. Mógłby powtórzyć za Kułyginem z „Trzech sióstr” Czechowa „jestem zadowolony, zadowolony, zadowolony”, tyle że i tak nikt mu nie uwierzy. I mógłby rzucić, że niemniej w pracy go chwalą, bo przecież odniósł sukces. Tyle że ma go fundamentalnie gdzieś, wie, że i na tym polu gdzieś zgubił siebie.
Zaczynam nie od uwag o spektaklu Adama Orzechowskiego, ani nie od spostrzeżeń na temat sztuki Radosława Paczochy, ale od jej bohatera w interpretacji Mirosława Baki, bo dla seansu w Teatrze Wybrzeże ma on kluczowe znaczenie. Przeglądam w pamięci ostatnie gdańskie role Baki, dochodząc do wniosku, że wcale nie było ich tak wiele. Przeżarty życiową goryczą George w zwarciu z graną przez Dorotę Kolak żoną Marthą w fenomenalnym „Kto się boi Virginii Woolf?” Albee’ego w inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego, Willy Loman ze „Śmierci komiwojażera” Miillera oraz tytułowy Faust w dramacie Goethego, zagrani w przedstawieniach Radosława Stępnia – kilka zaledwie partii, choć jedna w drugą nie do zapomnienia.
Wybitny aktor cieszy się w zespole Teatru Wybrzeże wyjątkowym statusem, porównałbym go do pozycji, jaką w zespole Teatru Narodowego zajmował do niedawna Janusz Gajos, a dzisiaj choćby Jan Frycz i Jerzy Radziwiłowicz, choć ten ostatni przyjmuje czasem bardziej przypadkowe w moim odczuciu zadania. W każdym bądź razie Bace trzeba proponować role dla Baki, a nie jakie się przydarzą. Od niego zaczynać myślenie o wprowadzeniu tytułu na afisz. W Wybrzeżu podobnie jest tylko z Dorotą Kolak. To oczywiście szczęście dla szefów trójmiejskiego teatru, że ma się takiej klasy artystów. A z drugiej strony wyzwanie dużego kalibru. Nie wiem, czy Radosław Paczocha pisał „Punkt zero” z myślą o Mirosławie Bace, ale po obejrzeniu przedstawienia tak to wygląda. Marcin stapia się bowiem ze scenicznym wizerunkiem aktora, a jednocześnie wyraźnie go rozszerza, ironicznie nakłuwa, w jakimś stopniu kwestionuje. Coś podobnego nie mogłoby się oczywiście udać bez literackiej podstawy i precyzyjnej reżyserii, a także wsparcia partnerów. Niemniej w „Punkcie zero” najciekawsze rzeczy dotyczą Marcina i Mirosława Baki. Na nich budowany jest sceniczny świat.
Na pierwszy rzut oka wydaje się ta postać powrotem do Willy’ego Lomana ze „Śmierci komiwojażera”. We wspaniałym spektaklu Stępnia zagrał przecież aktor człowieka, który nieodwracalnie zapada się w siebie, traci grunt pod nogami i elementarne podstawy sensu egzystencji. Coś podobnego dotyka i bohatera „Punktu zero”, bo niemal od pierwszych chwil wiemy, że to facet skrachowany, bez przyszłości, z przeszłością naznaczoną miłością do Bogny (Joanna Kreft-Baka jako Bogna obecna oraz Agata Woźnicka w roli tej sprzed lat, obie bardzo dobre), ale skreśloną przez inne, może bardziej „racjonalne” wybory. Jednak paradoks kreacji Baki polega na tym, że będąc po stronie swego bohatera wcale go nie oszczędza. Sprawia, że lubimy tego pogubionego gościa, a jednocześnie czasem cholernie nas on irytuje. Bo niczym protagoniści z książek Michela Houellebecqa, choćby z arcydzielnej „Serotoniny”, dzieli włos na czworo, analizuje, rozważa, jednocześnie pozostając w tym samym miejscu. Baka zaś pokazuje to wszystko ze śladem czułości wobec bohatera, ale obnaża jego słabości, ukazuje niemoc, ironicznie bawi się całym tym bezowocnym trwaniem. Jest w roli, a jednocześnie jakby obok niej, jakby przyglądał się sobie samemu, czyli Marcinowi, czasem z rozbawieniem, chwilami z politowaniem. Siłą dramatu i przedstawienia jest wyzbycie się natrętnego psychologizowania na rzecz dyskretnego, choć bezlitosnego humoru. Dlatego, choć na pierwszy rzut oka wydaje się to karkołomne, „Punkt zero” można nazwać tragikomedią. Tragikomedią męskiego losu, żeby być bardziej precyzyjnym.
Nie jest to pierwsze przedstawienie, które udowadnia, że Adam Orzechowski jest dziś specjalistą od reżyserii dyskretnej, a skutecznej. Nie chcąc być na pierwszym planie, czytelnie buduje sceniczne sytuacje i relacje między postaciami. Dekoracje Magdaleny Gajewskiej ograniczają się do kilku niezbędnych elementów – stół, krzesła, sofa, kuchenny blat, wanna. Porozrzucane w przestrzeni tak, że nie mamy poczucia, że znaleźliśmy się w wiernie odwzorowanym mieszkaniu Marcina, ale w laboratorium ludzkich emocji. W serii dialogów, gdzie ważniejsze jest to, czego się nie mówi, Orzechowski ukazuje uczuciową próżnię dzielącą Marcina z żoną Moniką (Sylwia Góra). Córka (Katarzyna Borkowska) bardziej zajęta jest Instagramem i fejsem niż prawdziwym życiem, ale młodej aktorce w kilku gestach udaje się pokazać bezradność oraz wewnętrzny smutek tej dziewczyny. Wyrazistą kreację tworzy Paweł Pogorzałek jako Mateusz. Zatopiony w grach, czasem odpala na laptopie porno i udaje, że żyje. On też ma w sobie przejmującą bierność, przełamaną dopiero wtedy, gdy okaże się, że ktoś – ojciec – potrzebuje jego bliskości. Kluczowa jest rozmowa między Mateuszem a Marcinem zagrana przez Bakę i Pogorzałka jakoś tak szeptem, jakby naprzeciw wcale nie było widzów. Najbardziej przejmujący moment wieczoru.
W siedmioosobowym zespole aktorskim każdy – poza wymienionymi jeszcze Michał Jaros jako przyjaciel i głos wewnętrzny bohater – jest na miejscu, niezależnie od skali zadania. „Punkt zero” to również umiejętna robota dramatopisarska, z pozoru repetycja najczęściej dyskutowanych dziś tematów, a w istocie intymny, mały portret rodziny we wnętrzu, na którym wielu zobaczy samych siebie. Radosław Paczocha nie szafuje wielkimi słowami, nie wyważa form, ale trzyma się opowieści. I jest blisko ludzi, a to - choć może mało nośne -zwyczajnie działa i wcale nie jest takie łatwe.
Od lat powtarzam, że gdańskie Wybrzeże to zapewne najlepiej zarządzany teatr w Polsce. „Punkt zero” zaś zna swoje miejsce w szeregu, nie jest tytułem z pierwszej linii repertuarowego frontu. Jednak na takich spektaklach buduje się codzienną siłę teatralnej marki i przymierze z widownią.