Być jak Witoldo G.
„Ameryka”, reżyseria Julia Holewińska, Teatr Polski w Bydgoszczy
„Ameryka” przygląda się Ameryce, Witoldowi Gombrowiczowi oraz nam tu i teraz. To teatr, który intensywnie się wtrąca, burzy myślowe stereotypy, a jednocześnie zachowuje dystans i ironię wobec samego siebie. Przynosi fantastyczną rolę Damiana Kwiatkowskiego i udowadnia, że Julia Holewińska jest nie tylko świetną dramatopisarką, ale też ma papiery na reżyserkę pełną gębą. A najważniejsze, że przedstawienie bydgoskiego Teatru Polskiego niczego nie udaje. I właśnie to lubię w nim najbardziej.
W pierwszej scenie Gombrowicz na argentyńskiej plaży ze stłumionym krzykiem budzi się z jakiegoś, zapewne bardzo męczącego snu. Zakryty jedynie prześcieradłem podchodzi na brzeg morza, zapatrzony w bezkres. Odrzuca zasłonę i staje nagi przed światem, którego chce być stwórcą, ale jest wobec niego bezradny. To nie jest pierwsza rola, w jakiej widzę Damiana Kwiatkowskiego, ale dotychczas z bydgoskich spektakli jakoś szczególnie go nie zapamiętałem. Nie żebym miał do aktora jakieś pretensje, ale traktowałem go jako element nieźle zazwyczaj naoliwionego mechanizmu zespołu Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki. Grał na partnerów, partnerzy odwzajemniali się tym samym. Szlachetna, ale codzienna raczej aktorska robota. Tym razem siłą rzeczy już od samego startu jest na pierwszym planie. To oczywiste, że bohater „Ameryki” nie jest Gombrowiczem portretowanym tak, jak robił to chociażby Maciej Wojtyszko w „Dowodzie na istnienie drugiego” oraz „Deprawatorze”, obu zresztą bardzo udanych. Julia Holewińska i Tomasz Szerszeń nie piszą nawet ułamka biografii autora „Kosmosu”, ale budują ulotną, dziwnie lepką od argentyńskiego upału fantasmagorię z nim w roli głównej. Wchodzą do głowy Witoldo, widząc w nim kapryśnego, ulęknionego demiurga. Gombrowicz – co jest zgodne z tym, co zapisał w swoich dziełach – raz stwarza świat, potem go rozwala albo jedynie obserwuje jego rozpadanie.
Chociaż bydgoska „Ameryka” trwa zaledwie półtorej godziny, mieści w sobie wiele, częstokroć równoważnych, tematów. Widziałem spektakl kilka miesięcy po premierze, przeczytałem sporo jego opisów. Ciekawe, iż wątek Witolda niemal w nich nie istniał. Tymczasem wydał mi się ważny, bo jest mocno zbieżny z naturą pisarza, a jednocześnie dotyka nie tylko jego. Z niego wywodzi się autotematyzm „Ameryki”, spojrzenie na dziwną dwoistość samej istoty uprawiania teatru. Świadomość, iż jest konstrukcją nietrwałą niczym zamek z piasku, wystarczy jeden mocniejszy podmuch wiatru, by obrócić ją w pył.
Czuje to reżyserka Julia Holewińska, bo swój spektakl buduje niemal z niczego. Wiceszefowa Teatru Polskiego w Bydgoszczy jest już uznaną bardzo dramatopisarką, laureatką licznych nagród, jej utwory od ponad dekady nie opuszczają polskich scen, równolegle pracuje jako dramaturżka i adaptatorka dzieł innych autorów, zna zatem teatr od podszewki, ale dotychczas jako inscenizatorka nie pracowała. „Ameryka” jest jej debiutem reżyserskim i – jeśli dobrze to czytam – właśnie ta sfera tym razem pociągała ją najbardziej. Wiadomo, wraz z Tomaszem Szerszeniem musiała najpierw ów świat napisać, ale tym razem sama poddała go weryfikacji podczas prób, a potem zamieniła w teatralny konkret. Otaczając niewielką przestrzeń (autorem jej koncepcji jest znów Tomasz Szerszeń) małej sceny Polskiego białymi zasłonami, pragnie, niewiele mając do dyspozycji, zbudować iluzję głębokiego oddechu. Bawi się południowoamerykańskimi symbolami, sięga do dawnych wierzeń, przywołuje ikony tamtejszej popkultury z boskim Diego Armando Maradoną i niewolnicą Isaurą, a nawet Kolumbem, który okaże się Polakiem na czele. Bierze je czasem w prześmiewczy nawias, ale nie kryje do nich sentymentu, nawet jeżeli oskarża, a czasem i najbardziej serio traktowanego współczucia. Otwiera nowe perspektywy projekcjami wideo, znów opracowanymi przez Szerszenia, testuje sytuacje między bohaterami.
Zaraz będzie o tym, że „Ameryka” to też inne ważne tematy, ale ujmuje mnie w bydgoskim seansie sama jego autorka. Bo chyba jest tak, że wchodząc w nowe buty Holewińska niejako zresetowała dotychczasową teatralną siebie, spróbowała inaczej, wykorzystując oczywiście wszystko, czego nauczyła się od innych. Stała się odbiciem scenicznego Gombrowicza, zachowując wszystkie proporcje. Widzę w bydgoskim mądrym przedstawieniu erupcję twórczej wolności artystki, samej sobie dającej prawo do szukania i błądzenia, rzecz jasna przy asekuracji ze strony pozostałych uczestników projektu. Stąd chyba w „Ameryce” tyle radości z budowania teatru, dziecięcych niemal, naiwnych nawet gestów reżyserki, bawiącej się samą materią tego świata. Chyba właśnie to sprawia, że odebrałem widowisko w Bydgoszczy jako powiew świeżości, ciesząc się jego szczerą, chociaż chwilami może trochę chropowatą bezpretensjonalnością.
Jest zatem „Ameryka” o sile i słabości artystów. Nie od rzeczy kanwą spektaklu jest powracająca w kilku wersjach, także językowych, ceremonia wręczenia Nobla Gombrowiczowi i mowa, jakiej nigdy nie wygłosił. Świetny to pomysł, bo przecież autor „Operetki” o tym laurze marzył i z życiem bez Nobla wcale nie było mu lekko. Skądinąd, zasłużył jak mało kto, nie on jeden z pominiętych zresztą.
Powtórzmy jeszcze raz: Damian Kwiatkowski jako Gombrowicz jest wybitny, ma w sobie zarówno lekkość, jak i ból. I uosabia wolność myśli, bo o ich uwalnianiu również jest bydgoskie przedstawienie. Autorzy utożsamiają dążenie do zrzucenia wszelakich więzów, z drogą ku dekolonizacji świata rzeczywistego oraz światów wewnętrznych. Mniejsza o hasła, ale sugestywnie wypada w bydgoskiej inscenizacji opowieść o tym, że potrzebujemy dziś kolejnego otwarcia, unieważnienia granic, bośmy się zasiedzieli w starym porządku - patriarchalnym oczywiście. Twórcy „Ameryki” przypuszczają na patriarchat frontalny atak, ale na szczęście nie uderzają w publicystyczne tony. Broni ich przed tym ustawienie Isaury w roli budzącej się do buntu ofiary męskiej przemocy, jak i ironiczne, zdystansowane mimo tematu aktorstwo Emilii Piech, Zheni Doliak, Pawła L. Gilewskiego i Marcina Zawodzińskiego. Siłą rzeczy są w cieniu trzymającego całość Kwiatkowskiego, są świetni. I jako zespół, i każda/każdy z osobna.
W bydgoskiej „Ameryce” nie ma odwzorowywania polskiej rzeczywistości w skali jeden do jednego, ale znać osobiste doświadczenia twórców. Holewińska nie kryje swego zaangażowania w protesty kobiet, po jednym z nich spędziła noc w komisariacie. Nie robi z tego jednak wielkiej sprawy, ale przekuwa nasz ból w teatr. I każe polskiemu buntowi przejrzeć się w masowym powstaniu kobiet w Argentynie, powstaniu, które zmieniło ich świat. Obrazy z tamtych zdarzeń, oglądane w przedstawieniu, wciąż robią kolosalne wrażenie. Nie da się ukryć, że znany nam zryw nie wytrzymuje z nimi porównania.
Co zatem pozostaje? Marzenie czy może raczej utopia o Polsce – szczęśliwym kraju leżącym w Ameryce Południowej, między Urugwajem i Boliwią. Panują tu niepodzielnie wolność, równość i tolerancja, władza jest z obywatelami, a rządowe kolumny nie powodują wypadków samochodowych. Albo ucieczka z polskości. Uciekł z niej choćby niejaki Witoldo G., choć za wszystko w życiu płacił swoją cenę.
Bydgoszcz to kolejne w naszym kraju trudne teatralne miasto. Duża scena w remoncie, dotacja taka sama jak lata temu. Kierującym Teatrem Polskim Wojciechowi Farudze i Julii Holewińskiej na pewno nie jest w tych warunkach lekko. Przez pierwsze lata ich dyrekcji nie wszystko w Polskim widziałem, nie ze wszystkim nawiązałem emocjonalny kontakt. No i myślałem sobie, że Polski musi wyjść z kręgu własnych zainteresowań na spotkanie z szerszą publicznością. Na własnych warunkach, mimo że okoliczności delikatnie mówiąc nie sprzyjają. Ostatnio w krótkim czasie zobaczyłem „Stellę Walsh. Najszybszą osobę świata” Jana Jelińskiego, „Komediantkę” Anity Sokołowskiej i „Amerykę” właśnie. Bardzo to różne propozycje, ale odkrywam w nich coś wspólnego. Delikatność przy jednoczesnym otwartym formułowaniu trudnych pytań. To chyba jest ta droga. Przełamanie.