Wszystkie nasze strachy
„Mój rok relaksu i odpoczynku”, reżyseria Katarzyna Minkowska, Teatr Dramatyczny w Warszawie
Przedstawienie Katarzyny Minkowskiej przygotowane na początek dyrekcji Moniki Strzępki w warszawskim Teatrze Dramatycznym w powszechnej opinii stało się wydarzeniem sezonu. Publiczność wali drzwiami i oknami, recenzenci od prawa do lewa prześcigają się w zachwytach. Wyłamać się z chóru nie wypada, zresztą „Mój rok relaksu i odpoczynku” to rzecz sprawna, chwilami efektowna. Kłopot w proporcjach, bo nie ma mowy o arcydziele, a jedynie scenicznej konfekcji.
Najpierw jednak plusy dodatnie. Poszedłem na pierwszy spektakl w popremierowym secie, dostawszy miejsce na dostawce na balkonie. Wzrok nie ten, więc zapolowałem na parter i udało się, choć chętnych było znacznie więcej. W teatrze tłum, atmosfera delikatnej ekscytacji. Skandaliczna cenzorska decyzja wojewody mazowieckiego o zawieszeniu Moniki Strzępki w dyrektorskich obowiązkach przyniosła, co zresztą od początku było oczywiste, dokładnie odwrotny od zamierzonego skutek. Bywanie w Dramatycznym jest dziś czymś więcej niż wizyta w teatrze – to znak sprzeciwu wobec władzy. Chociaż upieram się, iż poza kompromitacją wojewody niczego władza nie osiągnie. Najwyżej odsunie w czasie zaplanowane przez kolektyw Strzępki zmiany.
Na razie jednak w Dramatycznym pełno, od parteru do najwyższych balkonów. Widownia zróżnicowana, część bywała tu pewnie za poprzedniej dyrekcji, część ewidentnie przyszła za nową ekipą. Pierwsi z lekkim dystansem, sam słyszałem dwie panie obawiające się, czy nie będzie zbyt nowocześnie, drudzy z radością z odzyskanego miejsca. Przyznać trzeba, że tytuł na inaugurację wybrano nad wyraz trafnie. „ Mój rok relaksu i odpoczynku” to nie jest żaden progresywny teatr dla wybrańców, próżno tu szukać ideologicznych oraz estetycznych prowokacji. Nie trzeba również szczególnego obycia w kulturze ani znajomości nowych scenicznych trendów, by się w tej historii odnaleźć. Spektakl Katarzyny Minkowskiej nie buduje przed publicznością barier - wystarczy wiedzieć, kim są Whoopi Goldberg i Harrison Ford. Być może to zasługa literackiego pierwowzoru – głośnej powieści Otessy Moshfegh – ale „Mój rok relaksu i odpoczynku” w wielu momentach przypominał mi amerykańskie kino w rodzaju „Bezsenności w Seattle”, tyle że przerobione na psychologiczny komediodramat, no i – najdosłowniej – na kilogramach sterydów. Słowem, inscenizacja Minkowskiej to dobry pomysł na miękkie przejście z jednej rzeczywistości do drugiej. Dotychczasowej publiczności raczej nie przestraszy, nową przyciągnie. Obawiających się, że repertuarowe propozycje Strzępki nie wypełnią widowni Dramatycznego, może uspokoić. Jeśli tak ma wyglądać główny nurt za jej kadencji, nie ma co martwić się o frekwencję. Być może czytając program nowej dyrektorki i jej zespołu za bardzo skupiliśmy się na performatywnej części, przestraszyliśmy, że wyziera z niego sama ideologia.
Inna sprawa, że przedstawienie doskonale wpisuje się w zarysowaną na starcie linię programową. W centrum kobieta, wokół kobiety, mężczyźni dopiero na dalszym planie. Bohaterka, która potrzebuje reanimacji, a my wszyscy terapii, bo świat stał się dziś miejscem nie do życia. W domyśle takim miejscem jest też po latach poprzedniej dyrekcji Teatr Dramatyczny w Warszawie, ale w tej kwestii zdania są już zdecydowanie bardziej podzielone. Tak czy inaczej przedstawienie Minkowskiej wprost obrazuje hasła, jakie Kolektyw Dramatyczny wypisał sobie na sztandarach – „reanimacja” i „terapia dla wszystkich”. Można traktować je zatem jako artystyczne przetworzenie obecnych dotąd jedynie na papierze deklaracji.
Niewykluczone również, że w sportretowanej za książką Moshfegh bohaterce Izabelli Dudziak przejrzy się część widowni. Wiadomo przecież, że jak mówi oparty wszakże na faktach stereotyp „wszyscy jedziemy na prochach”, a dziewczyna z „Mojego roku relaksu i odpoczynku” jeszcze bardziej. Dlatego wypalona do cna i śmiertelnie zmęczona wszechogarniającą pustką swej egzystencji postanawia wyłączyć się z życia, zastosować głęboki reset, wymazać, ile się da. Przespać dwanaście miesięcy, w przerwach pomiędzy snem przyjmować kolejne garście tabletek, zagryzać je pizzą i oglądać filmy. A potem zobaczymy… Jej eksperyment staje się pożywką samozwańczego artysty, który zamierza spieniężyć go w postaci wystawy, jakiej dotąd nie było. To z kolei dla Moshfegh i Minkowskiej staje się pożywką dla satyry na rynek sztuki, mamy tu bowiem jeszcze zimną jak lód szefową galerii, myślącą wyłącznie o własnej karierze i po trupach idącą do celu. Krytyka to tyleż powierzchowna, co bezpieczna. Być może niczego więcej nie było w literackim pierwowzorze, ale inscenizacja w Dramatycznym zatrzymuje się na poziomie banałów. Kino, na czele z filmami niecenionego przeze mnie Rubena Östlunda, oferuje w tym względzie znacznie więcej.
Pierwsza godzina przedstawienia przebiega potoczyście. Sugestywnie rysowana przez Dudziak w słusznej tu konwencji „gram, że nie gram” bohaterka przyciąga uwagę, jej przyjaciółka Reva w interpretacji Moniki Frajczyk udowadnia, że neuroza może być nieodparcie zabawna, choć występ ten nawet o milimetr nie rozszerza emploi znakomitej aktorki. Anna Kłos w roli wymagającej natychmiastowej pomocy psychoterapeutki bawi się świetnie, a z nią część widowni, aktorzy Dramatycznego zwykle bez trudu odnajdują się w na drugim planie przedstawienia, charakteryzując swe postaci prostymi sposobami. Wystarczy spojrzeć na wiecznie podchmieloną, naszprycowaną lekami Matkę Katarzyny Herman. Niezbyt skomplikowane to, ale skuteczne, a to najważniejsze. Reżyserka prowadzi całość sprawnie, nie ma kłopotów ze współistnieniem wątków i bohaterów. Herman wraz z Mariuszem Drężkiem są rodzicami obu protagonistek, co pozwala na symultaniczne nakładanie się rodzinnych relacji. Minkowskiej i scenografowi Łukaszowi Mleczakowi udało się poskromić nieprzyjazną zwykle dużą scenę Dramatycznego, w mocno filmowej inscenizacji sprawdziły się wszechobecne projekcje. Muzyka Wojciecha Frycza nadaje całości chwilami transowy rytm.
Jest więc „Mój rok relaksu i odpoczynku” sprawnym widowiskiem. Wielu wystarczy to do zachwytu, co jednak, gdy poskrobać mocniej? Okaże się, że machina spektaklu budzi wątpliwości. Katarzyna Minkowska wrzuca doń niemal wszystko, co dziś nosi się w modnym towarzystwie. Mamy więc piętnastominutową sekwencję taneczną, obrazującą rozpad bohaterki, od połowy mniej więcej nieznośnie manieryczną i wtórną. Mamy jej słowotok, który też od z grubsza od połowy zapętla się w powtórzeniach, nie wnosząc niczego do charakterystyki postaci. Może to kwestia literackiego materiału, może to miał być obraz zniszczonej przez leki świadomości dziewczyny, ale na mnie przynajmniej to nie działa. Trwająca trzy i pół godziny inscenizacja aż prosi się o skróty, bo drugiej części w nieskończoność powiela już sformułowane diagnozy. Książki Otessy Moshfegh nie znam, oceniam tylko to, co usłyszałem ze sceny. Wiem, że zyskała dobre recenzje, była na liście Bookera, w Polsce potrzebne były dodruki. Sądząc po przedstawieniu w Dramatycznym amerykańska pisarka nie proponuje jednak niczego więcej niż tylko obszerny katalog dzisiejszych lęków. Rozpad więzi rodzinnych? Proszę. Wypalenie zawodowe? Jak najbardziej. Atrofia międzyludzkich relacji? Oczywiście. Brak motywacji do działania? Ależ tak. Do tego jeszcze bezduszność systemu korporacyjnego, aborcja, widmo katastrofy klimatycznej, niepewność jutra związana z przełomem wieków i nowym millenium, a na koniec ataki na World Trade Center jako wielka metafora nadciągającej apokalipsy.
Wszystko się zgadza, ale niewiele z tego wynika. Wiadomo, nie zawsze trzeba oczekiwać od teatru nowych myśli. Efekt jest jednak taki, że przedstawienie Minkowskiej, obracając się w kręgu prawd oczywistych, zaczyna nużyć przewidywalnością. Wszystko już było, i to, zarówno w literaturze, jak i teatrze czasem w zdecydowanie bardziej ekscytującym wydaniu. Choćby w „Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich” Frasera w reżyserii Grzegorza Jarzyny przed laty na tej samej scenie, choćby w spektaklach Kornela Mundruczo. Dlatego nie przypiszę widowisku w Dramatycznym znaczenia, jakie niektórzy chcą w nim widzieć. To teatr w gruncie rzeczy bezpieczny, dobrze skrojony, pozbawiony potencjału zmiany. Tylko konfekcja, w czym nie ma niczego złego, bo na pozycjach takich jak ta można budować repertuar. Sedno tkwi w proporcjach, więc trudno mi brać na poważnie opinie zachwyconych klakierów, orzekających, że tym jednym spektaklem Monika Strzępka zrobiła więcej niż jej poprzednik przez dekadę, no i z sukcesem podjęła dziedzictwo Gustawa Holoubka. Tylko dla przypomnienia: Strzępka kieruje Dramatycznym na razie pół sezonu. Sądzę, że woli poważną rozmowę o swych propozycjach niż nachalną propagandę sukcesu.