Recenzje

Seans wywoływania wrażeń

fot. Natalia Kabanowfot. Natalia Kabanow
„The Employees”, reżyseria Łukasz Twarkowski, Studio teatrgaleria w Warszawie

W skali warszawskiego Teatru Studio „The Employees” to produkcja gigantyczna, prawdopodobnie najdroższa w historii tej sceny. Dla Łukasza Twarkowskiego to jednak tylko kameralny drobiazg, raczej wizualna instalacja niż przedstawienie. Robią wrażenie frapujące obrazy, wciąga powolny oniryczny rytm, ale całość pozostawia w obojętności. To tylko widowisko, chwilami imponujące, a jednak niemal pozbawione emocji, wtórne, gdy idzie o przesłanie.

Zdarzyło się to kilka lat temu. W jednym z warszawskich teatrów oglądałem spektakl progresywnego reżysera, męcząc się niemiłosiernie. Po zakończeniu wybiegłem na powietrze i na pobliskim przejściu dla pieszych dogonił mnie artysta. „Wkręcił się pan?” – zapytał z uśmiechem, ale tak jakoś bez szczególnej wiary w głosie. „Nie, absolutnie nie. Przykro mi” – odpowiedziałem szczerze. Uśmiechnął się raz jeszcze, jakby spodziewał się, co usłyszy. „Tak myślałem” – skonstatował, pożegnał się i poszedł. Nieważne, kto to był, nieważne, gdzie i jaką inscenizację chodziło, ale ta historyjka jakoś utkwiła mi w pamięci. Są bowiem przedstawienia, w które po prostu trzeba się wkręcić, jedynie wówczas stają się istotnym doznaniem. Wtedy nie trzeba rozkładać ich na składniki, działają jako całość albo nie działają wcale.

Gdyby zapytał mnie Łukasz Twarkowski, czy wkręciłem się w „The Employees”, miałbym kłopot z jednoznaczną odpowiedzią. Punkt wyjścia jest intrygujący, nie ma tradycyjnego podziału na scenę i widownię, akcja rozgrywa się w liczącym trzydzieści sześć metrów kwadratowych kubiku, odwzorowującym przestrzeń stacji kosmicznej. Można zmieniać miejsca, wybierać różne perspektywy patrzenia, zaglądać do środka, krążąc wokół, ale i tak uwagę przyciągają wielkie ekrany na każdej ze ścian. Dzięki nim można zobaczyć bohaterów w filmowych zbliżeniach, dostrzec jedną łzę powoli spływającą po twarzy jednej z aktorek. Nie ma wątpliwości – Twarkowski z grupą stałych współpracowników (na pierwszym planie Fabien Lede jako scenograf, odpowiedzialna za kostiumy Svenja Gassen, autor świateł Bartosz Nalazek i video Jakub Lech, liczy się bowiem przede wszystkim warstwa wizualna) budują w Studio kompletny świat, gdzie nic nie jest przypadkowe, wszystko ma swoją funkcję i cel. Tym bardziej, że każdy z widzów może wybrać sobie własną ścieżkę wchodzenia w tę rzeczywistość, podążając za jedną z postaci lub dzieląc uwagę na przykład między dwie. Inna sprawa, iż ograniczony dostęp do bezpośredniego obserwowania wnętrza stacji do tego nie zachęca. Spacerowałem zatem, chcąc złapać bliższy kontakt z aktorami, ale dość szybko wracałem na miejsce. Większość widzów natomiast ograniczyła się do tego, by czterokrotnie podczas seansu je zmienić. W mniejszym chyba niż zakładali realizatorzy stopniu zostaliśmy uczestnikami gry.

Pierwsza część jednak wciąga, zaprasza, by rozpoznać granice między ludźmi i podobnymi do ludzi humanoidami, opisanymi w książce duńskiej pisarki Olgi Ravn, która stała się podstawą scenariusza. Aktorki i aktorzy Studia grają więc jednocześnie kadetki i kadetów oraz swe odbicia, szukając w nich najbardziej charakterystycznych punktów. Wspólnymi, wręcz choreograficznie rozpisanymi działaniami budują powolny, gesty i dziwnie lepki rytm widowiska. To oczywiste, że „The Employees” nie uderza z siłą porównywalną z „Rohtko” albo innymi ogromnymi inscenizacjami reżysera, ale Twarkowski to przewidział i świadomie spróbował innego tonu. Nie chcę wychodzić z tego świata, czekam na więcej.

Czekam więc, czekam i… No właśnie, prawie nic. W transowym rytmie pulsuje muzyka Lubomira Grzelaka. Każdy z elementów widowiska pracuje bez zarzutu, a mimo to pozostajemy w tym samym kręgu powtórzeń, obserwujemy już bez ekscytacji bliźniaczo podobne do siebie sekwencje. Bywa, że uwagę przykuje na chwilę jakiś piękny obraz, ale za moment gaśnie bez konsekwencji.  Przestrzeń kubika zaczyna niepokojąco przypominać makietę, po której każda swoim torem, mocno mechanicznie przesuwają się kolejne figury. Przestaje mieć znaczenie, czy to ludzie czy podobne do ludzi istoty, bowiem zazwyczaj trudno odkryć łączące je lub dzielące zależności. Można je rozpoznać, gdy w świat „The Employees” wchodzą nareszcie emocje. Rozmowa Mai Pankiewicz z Danielem Doboszem, ich wzajemne przyciąganie i odpychanie, monolog Roba Wasiewicza to są fragmenty, gdy wychodzimy poza obręb zaprojektowanej w każdym calu, funkcjonującej bez zarzutu instalacji, jesteśmy wreszcie bliżej, nie oddzieleni płaszczyzną ekranów, nawet jeżeli widzimy to na ekranach. Niestety, sekwencje te trwają zbyt krótko, po czym wracamy na planszę gry. I brniemy w nią coraz bardziej znużeni, coraz mniej czuli na przebłyski piękna.

Przyznaję, miałem w ręku książkę Olgi Ravn, ale wydała mi się do głębi mętna, powtarzająca powszechnie znane diagnozy. Nie jestem koneserem fantastycznonaukowych antyutopii, ale wizja duńskiej pisarki wydaje się mi się wtórna. Pytanie, gdzie zaczyna się człowiek, a gdzie kończy jego najbardziej doskonała kopia, co ich odróżnia - padało wielokrotnie. Choćby w kinie, by wymienić tylko dwa razy „Blade Runnera” – w klasycznej wersji Ridleya Scotta i tej nowej Denisa Villeneuve’a. Podobnie z ciążącym nad tą opowieścią przeczuciem ostatecznej katastrofy. Doceniam wysiłek Joanny Bednarczyk, by z magmy słów zapisanych przez Ravn wydobyć komunikatywny przekaz i złożyć z nich historię. Tyle że w „The Employees” słowa niewiele znaczą, historia jest na dalekim planie, trudno uchwycić wewnętrzną drogę postaci. Wszystko podporządkował Łukasz Twarkowski zbudowaniu seansu wywoływania wrażeń. Jednych to uwiedzie, na innych będzie działać tylko na krótką metę.

Bez trudu wyobrażam sobie widzów, dla których „The Employees” będzie ważnym i niecodziennym doświadczeniem, bo przecież trudno znaleźć coś podobnego nie tylko na warszawskich scenach, ale i w całej Polsce. Dlatego dobrze, że po europejskich sukcesach artysta z powodzeniem szukający nowych języków dla teatru przynajmniej na chwilę znów zakotwiczył w kraju. W Studio zrobili, ile się dało – takie są nasze możliwości, bez koprodukcji nie da się tego przeskoczyć. Nie mogę jednak oprzeć się przeświadczeniu, że to nie jest skala Twarkowskiego, że znacznie swobodniej czuje się w projektach o gigantycznym rozmachu, gdy mierzy w teatr totalny. Tak było w rysko-opolskim „Rohtko”, w dodatku tamto widowisko łączyło najnowocześniejszą technologię z jasnym przekazem intelektualnym oraz najczystszymi emocjami. Tymczasem „The Employees”, jakkolwiek nie można go dezawuować, wydaje spektaklem zrobionym zamiast. Zamiast przedstawienia, jakie przynajmniej na razie nie może u nas powstać.
 



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image