Paradoks o aktorze Münchhausenie
„Baron Münchhausen dla dorosłych”, reżyseria Maciej Wojtyszko, Teatr Narodowy w Warszawie
Patrzy się na wysmakowane przedstawienie Macieja Wojtyszki według jego sztuki z narastającym wzruszeniem oraz pewnością, że to nie tylko historia legendarnego kuglarza, blagiera i fantasty, człowieka, który wymyślił samego siebie. Przynajmniej w takim samym stopniu jest to na wskroś osobiste wyznanie grającego Münchhausena Jana Englerta, jego przesłanie wiary w teatr i świat, jakie na oczach wielkiego aktora odchodzą i nic z tym nie da się zrobić.
„Baron Münchhausen dla dorosłych” to Macieja Wojtyszki spécialité de la maison. Od lat przecież znakomity dramatopisarz i równie dobry reżyser słynie ze sztuk, w których dowolnie i z wyczuciem miesza prawdę z fikcją. Bierze postaci historyczne, autentyczne zdarzenia z ich życia i wokół nich buduje mądre, czasem smutne, czasem zabawne, a czasem tchnące grozą opowieści. Na bazie faktów nabudowuje własne fabuły, szuka nieoczywistych emocji u postaci, spotkań czasem nieudokumentowanych, a prawdopodobnych, możliwych rozmów i zwrotów akcji. Rdzeń zgadza się z rzeczywistością, ale to od autora zależy, jakimi kolorami ją namaluje. Tak było z moim ulubionym dramatem „Bułhakow”, gdzie ukazał ostatnie dni autora „Mistrza i Małgorzaty”. W jego utworach scenicznych pojawiali się Paderewski, Wyspiański z Żeromskim i Piłsudskim, Bałucki, Petrarca i Bocaccio, Diderot i caryca Katarzyna II. Wojtyszko, ździebko niedzisiejszy inteligent pełną gębą, nie ma zamiłowania do postaci przezroczystych. Dlatego zapewne dwukrotnie w sercu swych sztuk umieścił Gombrowicza. Raz w zestawieniu z Miłoszem i Herbertem w „Deprawatorze”, a raz w spotkaniu z wpatrzonym w padrone Mrożkiem. „Dowód na istnienie drugiego” wystawił sam przed dziewięciu laty na Scenie na Wierzbowej Teatru Narodowego, w roli twórcy „Ślubu” obsadził Jana Englerta. Dziś znów się spotykają w tym samym miejscu, tematem wspólnych poszukiwań czyniąc, wśród wielu wątków, czas, który upłynął i który pozostał.
W natłoku teatru progresywnego albo progresywny udającego spektakle takie jak „Baron Münchhausen dla dorosłych” wyglądają jak awangardowy eksces. To teatr, który nie próbuje imitować życia, karmi się iluzją, bawi umownością, buduje odległy od realistycznego świat. Teatr zdobnego, celowo archaicznego kostiumu i wyrazistej charakteryzacji jakże inny od obowiązującej nagminnie skali jeden do jednego. Przedstawienie Macieja Wojtyszki niczego nowego nie wymyśla, przeciwnie - kłania się tradycji, choć jednocześnie bierze ją w ironiczny nawias. Skoro zaś opowiada o słynnym baronie, a wciąż nie wiemy, co w jego historii było prawdą, a co jedynie zmyśleniem, stanowiącym podwaliny mitu Münchhausena, należy potraktować je jako zaproszenie do świata iluzji, gdzie wszystko, co się zdarza, może być już za chwilę zakwestionowane. Na tym polega bowiem istota prestidigitatorskiej sztuki tytułowego bohatera.
Poznajemy go już u schyłku życia. Siły nie te i wiara w magię podtrzymywana jest już tylko bezprzykładnym, nieco dziecięcym uporem. Żona (świetna Ewa Wiśniewska) przyzwyczaiła się dawno do numerów barona i reaguje na nie z lekkim znużeniem. Córka Emilia (pełna wdzięku, a jednocześnie ironicznie inteligentna Patrycja Soliman) patrzy na ojca z nieukrywanym pobłażaniem. Syn (Hubert Paszkiewicz) próbuje przywoływać go do porządku, ale baron kurczowo trzyma się swojej roli. Urzędnik Miller (sugestywny Grzegorz Kwiecień) daje mu się oczarować, ale przemawia przez niego przede wszystkim uczucie do Emilii. I tylko w oczach Münchhausena - Englerta widać przygaszony żar, ale i smutek, że kiedyś to dopiero można było zaszaleć, a teraz wszystko jest tylko na pół gwizdka.
Przed laty na Scenie na Wierzbowej Jan Englert grał wuja Eugeniusza w wybitnym „Tangu” w inscenizacji Jerzego Jarockiego. Baron przypomina innego bohatera arcydzieła Sławomira Mrożka – zatracającego się w swych eksperymentach Stomila. Tyle że reżyser i aktor patrzą na niego bardziej wyrozumiałym okiem, dając mu szansę na prawdziwą albo przynajmniej wyobrażoną ucieczkę przed opresją świata. W sztuce Wojtyszki Münchhausen mierzy się bowiem z przeżartym cynizmem prokuratorem (zimno antypatyczny Ireneusz Czop – doskonały powrót wybitnego aktora, który w kluczowej scenie spektaklu staje się pełnoprawnym przeciwnikiem Englerta), uosabiającym brak moralności każdej autorytarnej władzy. I wygrywa, choć nie możemy już być pewni, czy to zdarzyło się naprawdę. „Baron Münchhausen dla dorosłych” to bowiem rzadki dziś przykład przedstawienia, które wierzy w inteligencję publiczności oraz zostawia pole dla wyobraźni.
Zajęty dyrektorowaniem Jan Englert nie gra w Narodowym dużo, częściej reżyserując koleżanki i kolegów. Które z ról w ostatniej dekadzie Englerta zapamiętałem na długo? Na pewno Gombrowicza, Sira, chociaż do „Garderobianego” Adama Sajnuka nie mogłem się przekonać, no i niewielki epizod w „Sonacie jesiennej” Grzegorza Wiśniewskiego, gdzie celowo stanął z boku, jakby chciał tylko wesprzeć Danutę Stenkę z Zuzannę Szaporznikow. Ten gest szalenie mi zaimponował.
Nie mam wątpliwości, że Münchhausen to jednak zupełnie inna sprawa. W rozmowie z Tomaszem Domagałą wybitny artysta powiedział wprost, że Münchhausen to on, Maciej Wojtyszko przyznał, że rolę tę pisał z myślą o Englercie, jego udziału w spektaklu nie można w żadnym stopniu sprowadzić jedynie do aktorstwa, gdyż było to jedyne w swoim rodzaju wspólne tworzenie. Oczywistym jest, że najważniejsze kwestie barona mówi tak samo w imieniu postaci, jak i własnym. Jego jest wiara w siłę scenicznej iluzji, przywiązanie do myśli, którą jakiś czas temu sformułował wprost Tadeusz Słobodzianek w „Sztuce intonacji”, wkładając ją w usta starego mistrza Jurija Zawadskiego. „Tylko w teatrze jest się wolnym” – brzmiała i można było mieć pewność, że było to najważniejsze zdanie w całym utworze autora „Merlina”. Englert wie jednak, że jego rozumienie sztuki odchodzi w przeszłość, mimo że publiczność po spektaklu momentalnie zrywa się do stojącej owacji. Wie, że raz przepędzony prokurator niebawem wróci wraz z zastępem szarych panów, funkcjonariuszy bezdusznego systemu, dzień w dzień oglądanych przez nas na telewizyjnych ekranach. Mając świadomość swej pozycji na wszystkich polach, jest jak Münchhausen, bo wie, że czasem lepiej jest pięknie przegrać niż wątpliwie wygrać, nawet jeśli rozgrywka toczy się w sumieniu i świadomości człowieka, a świat nie ma do nich dostępu. Dlatego w całym spektaklu Teatru Narodowego i we wspaniałej kreacji Jana Englerta najbardziej przejmujące są te momenty, gdy aktor odrzuca sztafaż formy, zdziera z siebie perukę i kamizelkę, odkleja wąsy, bo wtedy patrzy na nas już nie Münchhausen, a Englert właśnie. Potężny, bo ma do dyspozycji swą sztukę, a jednak jakoś bezbronny, jak nigdy nieśmiały. Mało kto więcej wie o aktorstwie, wie zatem, że jest w tym zawodzie i wielkość, i nędza, zostawmy, w jakich proporcjach. Wciąż daje mu on takie jak ta chwile spełnienia, ale nie ma złudzeń co do ich iluzoryczności. Dlatego w przedstawieniu najbardziej dojmujące nie są te chwile, gdy aktor prowadzi gładko swą mistrzowską partię, ale momenty pauzy, zawieszenia. Wtedy wychodzi na wierzch wielkie zmęczenie barona Münchhausena, a także wielkie zmęczenie Jana Englerta. Mógł je ukryć, schować pod warsztatem, w charakterystyce bohatera, a jednak postanowił się nim z nami podzielić. To już coś więcej niż teatr dobrze skrojony. Wielkie wzruszenie.