Recenzje

Shiny Happy People…

Fot. Jeremi AstaszowFot. Jeremi Astaszow
„Śmierć komiwojażera”, reżyseria Małgorzata Bogajewska, Teatr Ludowy w Krakowie

Nie wiem, czy jest sztuka bardziej na nasze czasy niż „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera. Rzecz nawet nie w tym, że kryzys dotyka każdego, inflacja dusi, a hasło „rosnące raty kredytów” przejmuje wielu grozą. Bardziej dojmująca jest kronika wewnętrznego rozpadania się dobrego człowieka, który wypadł z gry w życie, opowieść o tym, że nie da się oszukać rzeczywistości. O tym jest skromne, a przeszywające przedstawienie Małgorzaty Bogajewskiej i wielkie role Piotra Pilitowskiego i Piotra Franasowicza.

Coś się zmieniło. Pamiętam „Śmierć komiwojażera” w nieodżałowanym Teatrze Małym w Warszawie, który był wówczas sceną Teatru Narodowego. Reżyserował Kazimierz Kutz, Lomana zagrał Janusz Gajos, Lindę Anna Seniuk, synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski. Świetne to przedstawienie paradoksalnie, nieco wbrew literze dramatu, krzepiło serca. Emblematyczny był w nim gest Willy’ego – Gajosa: krótki ruch zaciśniętej nad głową pięści jako znak niepoddania się, może wręcz niezłomności. Świat dyktuje twarde zasady, nie ma litości, łże na każdym kroku, jednak on, komiwojażer z powołania, odejdzie na swoich warunkach, wciąż z zaciśniętą pięścią, niepokonany.

Kilka miesięcy później – w listopadzie 2004 roku – w nieodżałowanym, chociaż nominalnie wciąż istniejącym Teatrze Jaracza w Łodzi dramat Millera wystawił Jacek Orłowski, w rolach głównych obsadzając Bronisława Wrocławskiego, Halinę Skoczyńską, Ireneusza Czopa i Sambora Czarnotę. Loman Wrocławskiego wadził się z rzeczywistością, miał w sobie coś z wściekłości bohaterów Bogosiana, granych przez wybitnego aktora w tym samym czasie, choć z upływem czasu zmieniał się w czepiający się życia ludzki strzęp. Po czym minęło lat kilkanaście bez znaczących inscenizacji utworu i powrócił on na scenę gdańskiego Teatru Wybrzeże wspaniałą inscenizacją Radosława Stępnia. Willy’ego zagrał Mirosław Baka, dając wstrząsające studium codziennego umierania, a może raczej obumierania swego bohatera. Nie szukając dla niego usprawiedliwień ukazał człowieka wyrzuconego poza margines, z chwili na chwilę zapadającego się w siebie. Wielkiej, do granic ascetycznej kreacji Baki nie dało się zamknąć w kategoriach depresji, bardziej trafne było chyba mówienie o egzystencjalnym wydrążeniu Lomana, jego wewnętrznej pustce, która odbiera zdolność odczuwania.

Piotr Pilitowski, czyli Willy z krakowskiego widowiska Małgorzaty Bogajewskiej, nie powtarza żadnej z interpretacji poprzedników, rysuje postać własną oryginalną kreską, ale najbliżej mu do bohatera Baki. Tyle że w komiwojażerze z Teatru Ludowego życie jeszcze nie dogasa, bo do kolejnych działań napędzają go niknące poczucie godności i narastająca desperacja. Spektakl nie zabiega na siłę o analogie ze współczesnością, nie ma potrzeby szukać prawdziwych odpowiedników dla Lomana Pilitowskiego, chociaż zapewne łatwo znalazłoby się niejeden. Fantastyczny krakowski aktor spogląda w swego bohatera, dopisując kolejny akt do tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Czechowa na tej samej Scenie pod Ratuszem, też w inscenizacji Bogajewskiej. Wraz z Piotrem Franasowiczem – wtedy Astrowem, a teraz Biffem, czyli starszym synem Lomana, w którym ulokował wszystkie swe nadzieje – zderzają nas z obrazami męskości ułomnej i zranionej, a jednak zdolnej, by ostatkiem sił stanąć w prawdzie. Może zdarzyło się to przypadkiem, ale oba przedstawienia przynajmniej w moich oczach układają się w dyptyk, nawzajem się oświetlają, wchodzą ze sobą w dialog. Oba przynoszą wzruszenie, są dziełami spełnionymi, choć, gdybym musiał, większe znaczenie przyznałbym inscenizacji dramatu Czechowa. Może dlatego, że wtedy Bogajewska na mikroskopijnej scenie zbudowała cały świat, w portrecie rodzinnym we wnętrzu rozszerzyła perspektywę. Tym razem zaś wzięła pod lupę wycinek rzeczywistości. Wraz z fantastycznie dysponowanym zespołem aktorskim Ludowego nie zatrzymała się jednak na pobieżnym oglądzie, nie sprowadziła klasycznego już dramatu do garści słusznych ekonomiczno-publicystycznych ogólników. Postanowiła z chirurgiczną precyzją dokonać wiwisekcji postaci, drążyć w nich najmocniej, choćby to miało być najbardziej bolesne. Zajrzała w głąb, unikając łatwego osądzania. To oczywiste, że jesteśmy po stronie Willy’ego w jego starciu z bezduszną machiną dawniej firmy, a dziś korporacji, a jednak trudno tu o jednoznaczności. Przecież Loman mógłby mieć pracę gdzie indziej, u swego przyjaciela, tyle że ani myśli ją przyjąć. W tym domu to Linda (przejmująca Beata Schimscheiner) dba o płacenie rachunków, a kiedy wreszcie uwalnia się od najcięższego zobowiązania, zostaje sama.

Chociaż „Śmierć komiwojażera” niesie pokusę sentymentalizmu, Małgorzata Bogajewska jest najdalej od takich nut. Dramat Arthura Millera mocno skróciła, jego język dostosowała do temperatury naszych czasów. Umieściła opowieść w polskich realiach, ale – na szczęście – nie poszła w tych modyfikacjach zbyt daleko. Dlatego nie ma mowy o jakichkolwiek nadużyciach wobec autora. To wciąż jest dobrze znany, znakomicie napisany tekst, tyle że nieco przefiltrowany przez naszą wrażliwość.

Jak już powiedzieliśmy z wielu barw portretu Lomana, rysowanego przez Pilitowskiego najważniejsza jest chyba postępująca utrata kontaktu z rzeczywistością, przemieszanie czasów, nieustanne rozmowy z samym sobą. Loman Pilitowskiego staje się ofiarą samego siebie, a może raczej własnego zdeformowanego obrazu siebie i bliskich. Wszystkie uczucia przelał na Biffa, a ten nie chce pasować do rodzinnego obrazka. Grany fenomenalnie przez Piotra Franasowicza ma w sobie wściekłość na świat, nie chce gromadzić rzeczy i patrzeć w przyszłość, bo przyszłości dla siebie nie widzi. Jego prawdziwa odwaga polega na zdolności przyznania się do życiowego bankructwa, krachu na wszystkich bez wyjątku polach. Nie do zapomnienia jest scena, gdy Biff Franasowicza próbuje pożegnać się z ojcem, żądając podania mu ręki. Jest w tym rozpacz, jest determinacja i przeświadczenie, że lepszy jest szczery ból od nieustannego oszukiwania siebie i innych, bo tylko prawda może przynieść oczyszczenie. Oglądam Piotra Franasowicza od lat z poczuciem rzadkiej satysfakcji. Niewielu mamy aktorów, którzy jak Franasowicz z roli w rolę poszerzają swe emploi, ukazują nowe emocje, zmieniają tonacje. Ostatnie kreacje artysty przynajmniej w moich oczach układają się w portret mężczyzny rozczarowanego światem, z goryczą spoglądającego w lustro. Rysowane celowo ostrą kreską, czasem na granicy świadomej szarży, mają rys bezczelnie uczciwy. Po „Śmierci komiwojażera” można powiedzieć wprost – Piotr Franasowicz jest dziś aktorem wybitnym.

Od niego i Pilitowskiego w krakowskim przedstawieniu zależy najwięcej, ale „Śmierć komiwojażera” gra zespół idealnie ze sobą zestrojony. Paweł Kumięga w piekielnie trudnej partii „gorszego” brata Happy’ego umie drobnymi środkami pokazać upór i upokorzenie swego bohatera. Beata Schimscheiner daje portret miłości cierpliwej i wyrozumiałej, gotowej znieść niemal wszystko. Lena Schimscheiner z kilku ulotności buduje wspomnienie młodej Lindy. Świetny jest Tadeusz Łomnicki jest twardo stąpający po ziemi przyjaciel Willy’ego, równie dobry Kajetan Wolniewicz w roli jego brata, niejako rewers Sieriebriakowa z „Wujaszka Wani”, bezwzględny, ale niepozbawiony śladu empatii Howard Wojciecha Lato.

Należy wspomnieć jeszcze o ascetycznej, pudełkowej scenografii Justyny Elminowskiej, muzyce Bartłomieja Woźniaka, który przerobił zgrany przebój R.E.M. „Shiny Happy People” tak, że brzmi lepiej od oryginału, zaskakując roztopionymi w smutku dźwiękami. Właśnie, nigdy nie byliśmy dalej od rozświetlonych, szczęśliwych ludzi. „Śmierć komiwojażera” w Teatrze Ludowym to teatr dojmująco smutny, a mimo wszystko nie pozostawia z brakiem nadziei. Po jasnej stronie jest bowiem wzruszenie publiczności. Właśnie wzruszenie. Czy to nie dobry powód, żeby robić teatr?

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image