Bardzo śmieszne potwory
„Haga”, reżyseria Sasza Denisowa, Teatr Polski w Poznaniu
Premiera w rocznicę rosyjskiej inwazji na Ukrainę, reżyseruje twórczyni z Ukrainy właśnie, w dodatku robi własny tekst na wiadomy temat. Wszyscy więc spodziewają się tonacji minorowej, apelu pamięci, hołdu dla ofiar. Tymczasem otrzymujemy upiorny kabaret, żarty z Putina i kamratów, dopiero w ostatniej części diametralnie zmienia się nastrój. „Haga” Saszy Denisowej w Teatrze Polskim w Poznaniu to spektakl, który uwiera i spełnia terapeutyczną rolę.
Łatwo policzyć – od poznańskiej premiery przedstawienia Saszy Denisowej miną za chwilę trzy tygodnie, tymczasem ja do tej pory zwlekałem z pisaniem o nim, jakbym nie wiedział, jak się do tego zebrać. Bo i po prawdzie trochę nie wiedziałem. Inscenizacja w Teatrze Polskim w Poznaniu pozostawiła mnie z różnorodnymi uczuciami. Bo z jednej strony nikt nie odmówi „Hadze” znaczenia, a z drugiej przecież nie wszystko w scenicznym mechanizmie działa bez zarzutu. Tekst, choć znakomicie przetłumaczony przez Agnieszkę Lubomirę Piotrowską, wydaje się chropowaty, niektóre gagi co najmniej dyskusyjne, a rozwiązania sceniczne o mniejszej niż można było osiągnąć sile oddziaływania. Choć patrząc z innej perspektywy są w poznańskim spektaklu sekwencje przeszywające ostrością diagnozy, próby rozliczenia najdalsze od czczej publicystyki i znakomita w wielu przypadkach aktorska robota.
Zatem – tak sobie myślę – może po roku wojny, do której siłą rzeczy coraz bardziej się przyzwyczajamy, nie byliśmy, a może tylko ja nie byłem, gotowy na „Hagę”, niełatwo mi było oswoić bezczelne szyderstwo z oprawców zamiast rzeczowego osądu. Chyba nie doceniłem Saszy Denisowej, bo jej „Haga”, przy wszystkich inscenizacyjnych problemach, nie daje o sobie zapomnieć. W histerycznym, anarchicznym wręcz śmiechu kryje się przecież ucieczka przed opresją wojny. Kiedy Putin i jego szajka na scenie stają się nieprzyzwoicie śmieszni, bowiem autorzy widowiska celowo odrzucają tradycyjnie pojmowane decorum, tracą przypisywaną im grozę. Stają się menażerią potworów, za chwilę rzucą się sobie do gardeł. My zaś przestajemy się ich bać albo boimy się choć trochę mniej. Dlatego „Hagi” nie wolno zlekceważyć, bo ma ważniejszą niż tylko artystyczna rolę do odegrania - może stać się skuteczną terapią. Przypisujemy dygnitarzom z Kremla nadludzkie moce, tymczasem w Polskim są niczym więcej niż tylko małymi monstrami, idealnymi do zilustrowania tezy Hannah Arendt o banalności zła. Tam był Eichmann podczas procesu w Norymberdze, tu Putin i towarzysze przed trybunałem w Hadze. Trzeba wierzyć, iż przyjdzie czas, gdy rzeczywiście odpowiedzą za swe zbrodnie, nie można jednak być tego pewnym. Być może to, co dzieje się na teatralnej scenie, to jedyny proces, jakiego się doczekają.
Sasza Denisowa jest Ukrainką. Pracowała jako dziennikarka w Kijowie, uczestniczyła w wydarzeniach na Majdanie, była w sztabie Wiktora Juszczenki. Po wygaśnięciu rewolucji nie mogła znaleźć sobie miejsca, dziennikarstwo ją znudziło, myślała o pisaniu powieści. Pojechała do Moskwy, gdzie jej talent i drapieżny pazur dostrzegli twórcy ze słynnego teatr.doc. Oglądała wszystko, co grano na moskiewskich scenach, a wybór był ogromny. Jednocześnie, między innymi z Natalią Worożbyt i Maksimem Kuroczkinem, zaczęli własne teatralne prace. Sama Denisowa nazywa to ukraińskim exodusem do moskiewskiego teatru, wspomina o możliwościach, jakie tam otrzymali, o tym, jak wyrzekła się psychologizmu na rzecz dokumentalnego ukazywania rzeczywistości. Podkreśla jednocześnie, że ani w niej ani innych głośnych dziś twórcach, nie ma wdzięczności. Teraz, gdy w Kijowie trwają bombardowania, jej matka nie chce iść do schronu, bo urodziła się w 1941 roku podczas nalotów nazistów, więc uważa, że i to przetrwa, nigdzie od siebie się nie rusza. Sasza Denisowa mieszka dziś w Warszawie. Zerwała wszelkie kontakty z Rosją. 24 lutego 2022 roku Rosja przestała dla niej istnieć.
W „Hadze” rosyjscy dygnitarze czekają na sprawiedliwość. Są Szojgu, Patruszew, Kowalczuk, Kadyrow, Surowikin, Matwijenko, Prigożyn. Jest i sam wódz. Nie wszystkich znamy, więc w prologu spektaklu pokrótce dowiadujemy się, jakie pełnili funkcje w aparacie władzy. Denisowa z autorem kostiumów Janem Kozikowskim nie dba szczególnie, by byli łudząco podobni do swych pierwowzorów. Wraz aktorkami i aktorami Polskiego charakteryzuje ich grubą kreską, daje znaczące gesty i grymasy. Próbują więc się bronić, oskarżać Ukraińców i Amerykanów, umniejszać swe zadania w aparacie zbrodni. Pozbawieni atrybutów dawnej potęgi, zostają bezlitośnie ogołoceni również z powagi, a w rezultacie doszczętnie skompromitowani.
Gra Denisowej nie należy do subtelnych, ale nie o delikatność tu idzie. Ma być ostro i jest ostro. Wykonawcy kryją się pod zmieniającą ich twarze charakteryzacją, niektórzy, jak znakomity w roli Prigożyna Piotr Dąbrowski w łysce na głowie są nie do poznania. Inni, jak również dobry Michał Kaleta (Patruszew), w baletowych sukienkach tańczą fragment „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego. W Putina, a jednocześnie Matkę Rasiję, niejako utożsamiając władcę z narodem wciela się Barbara Krasińska. Znana z wielu różnorodnych ról aktorka nie próbuje naśladować dyktatora, gra jego upiorne wyobrażenie, coś jakby ducha we śnie nawiedzającego swych poddanych. Cała gromada przywodzi na myśl makabryczną wersję „Rodziny Addamsów” i może trochę szkoda, że autorka tekstu i inscenizacji nie docisnęła jeszcze mocniej pedału gazu, nie poszła jeszcze bardziej w kierunku groteskowego przerysowania. Patronami jej spektaklu mogliby też stać się poeci z grupy Oberiutów, biorąc pod uwagę ich skłonność do mieszania zaprawionego rozpaczą śmiechu ze skroploną grozą. Denisowa jednak nie idzie w te strony, zatrzymując się na mniej skomplikowanych poziomach. Może to dobrze, bo trzeba pamiętać o tym, by widowisko dotarło do widzów, więc czasem lepiej zrezygnować ze stawiania przed nimi barier. Tym bardziej, że polityczny kabaret to nie wszystko, co ukraińska reżyserka ma nam do zaproponowania.
Cała opowieść prowadzona jest z punktu widzenia małej dziewczynki (Anna Springer), której wojna odebrała bliskich. W Mariupolu, przy herbacie na wrzątku z ugotowanego śniegu, dochodzi do rozliczenia tych konkretnych mordów. Rosyjski żołnierz mówi, że atakował cele wojskowe, ktoś ucieka przed odpowiedzialnością. Wiadomo od zawsze, iż mówienie o złu rozbitym na wielu sprawców, niosącym ze sobą tysiące ofiar, traci siłę, bo osuwa się w płynność osądzania nie ludzi, a mechanizmów. Zło, które ma ofiarę o tej jednej niepowtarzalnej twarzy, jest nie do wymazania, nie do rozgrzeszenia. Dlatego „Haga” przechodzi od tonacji brutalnego buffo do tonu niemal elegijnego – Denisowa oddaje pierwszą część oprawcom, drugą zaś zdławionym głosem upamiętnia swych rodaków. I wtedy oba spektakle, które składają się na „Hagę”, stają się nawzajem zrozumiałe, dopełniają się, wydają się sobie nieodzowne.
Za chwilę „Haga” trafi na inne sceny – słyszałem o Hiszpanii, o Stanach Zjednoczonych. Dobrze, że swoją drogę zaczyna właśnie u nas. Teatr Polski w Poznaniu po wstrząsającej „Śmierci Jana Pawła II” Jakuba Skrzywanka i niemal arcydzielnym „Ulissesie” Mai Kleczewskiej dopisał do swojego repertuaru kolejny ważny tytuł, jego zespół aktorski jest w uderzeniu. To nie do zlekceważenia i kiepsko by się stało, gdyby niedawno ogłoszony dyrektorski konkurs dorobek Marcina Kowalskiego i Macieja Nowaka zaprzepaścił. Jak będzie, zobaczymy. Na razie doceńmy „Hagę” Saszy Denisowej – jako zdarzenie wagi większej niż jedna z wielu szeregowych premier. Rozbroić śmiechem tyrana to sprawa nie do zlekceważenia. Cel uświęca środki.