Metoda Mondtaga
„Opera za trzy grosze”, reżyseria Ersan Mondtag, Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Czym jest arcydzieło Brechta i Weilla w wersji młodego niemieckiego reżysera? Można powiedzieć – wszystkim. Operą i operetką, farsą i ekspresjonistycznym dramatem, wreszcie slasherem i sztuką polityczną o rewolucji przemysłowej, push backach, Putinie i wojnie w Ukrainie. W chaosie gubią się podstawowe sensy, większość wykonawców działa jak marionetki. Zostają efektowne momenty i trzy świetne role – Anny Radwan, Magdy Grąziowskiej i Krzysztofa Zawadzkiego.
Ersan Mondtag ma trzydzieści sześć lat, w Polsce dotychczas nie pokazywał chyba swych przedstawień, za to w Niemczech to już nazwisko. Pracuje na scenach dramatycznych i operowych, również tych bardzo prestiżowych, jest zapraszany na istotne festiwale. Zrobiłem szybki research i więcej od słów powiedziały mi obrazy. Artysta zawsze przygotowuje scenografie swych spektakli (bywa też – jak w Krakowie – choreografem) i ma rozpoznawalny, bardzo wyrazisty styl. Trudno nazywać go, obejrzawszy na żywo tylko jedną inscenizację, ale powiedzmy, że jest eklektyczny. Od werystycznego odwzorowywania rzeczywistości bardziej interesuje twórcę budowanie ostrej iluzji. Pociąga go, jak się zdaje, mocna kreska, przełamywanie dosłowności, ryzyko. Fotografie z jego przedstawień intrygują chwilami komiksowym wręcz przerysowaniem, znać, że bliska jest Mondtagowi tradycja niemieckiego ekspresjonizmu, obficie podlewana sosem z popkultury. Intrygujące sprawia to wrażenie.
Przyznaję, że przez ostatnie miesiące nie po drodze mi jakoś z krakowskim Narodowym Starym Teatrem. Co trafię tam na przedstawienie, wychodzę skonfundowany. Gdy patrzę na dorobek obecnej dyrekcji, po stronie plusów zapisuję arcydzielne, powstałe w koprodukcji z TR Warszawa „3Siostry” Luka Percevala i „Halkę” Anny Smolar (mimo zarzutów do drugiej części przedstawienia), za rzeczy skandaliczne mam „Obywatelkę Kane” i „Marzenia polskie”. Nie znam rzecz jasna całego dorobku narodowej sceny z ostatnich sezonów, oddaję tu jedynie subiektywnie własne odczucia, ale wyczuwam jakiś kłopot. Bo jeśli wejść w narrację szefów NST, nigdy nie było tak dobrze. Zespół rośnie w siłę, sukces goni sukces, reżyserki i reżyserzy raz za razem przygotowują tutaj swe najważniejsze prace. Czytam więc o tym i pozostaję nieufny. Bo nie sprostałem „Art Of Living” Katarzyny Kalwat – być może z powodu niemożności przeniesienia na scenę książki Georgesa Pereca, bo skrajnie zirytowała mnie wciąż puszczająca do mnie oko „Baśń o wężowym sercu” Bieniamina M. Bukowskiego. Cóż, może to nie moja poetyka, jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że znakomity zespół aktorski Starego, mimo szczerego zaangażowania w kolejne projekty, na scenie wygląda na dziwne spętany, jakby nie mógł uwolnić pełni swych możliwości. Cóż, optymiści twierdzą, że Stary na nowo się rozwija, w moim oglądzie przypomina to dryf.
I właśnie tak to widząc, „Operę za trzy grosze” uważałem za nadzieję na przełamanie. W końcu arcydzieło Bertolta Brechta i Kurta Weilla to teatr pełną gębą, nieśmiertelne songi, szansa na widowisko, role, oddech i ostrość w każdej sekwencji. To jasne, że skala trudności jest przy realizacji gigantyczna, ale pamiętam wspaniałe przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego najpierw z Piotrem Fronczewskim, a potem Krzysztofem Majchrzakiem i to była wielka przyjemność. Pamiętam też inscenizacje, kiedy Brecht i Weill boleśnie zweryfikowali twórców, ale mniejsza o to. Spektakl w Starym potraktowałem jako obietnicę źdźbło grzesznej przyjemności i właśnie po przyjemność jechałem do Krakowa. Bo powiem przy okazji, że dość już mam postdramatycznego przelewania z pustego w próżne i coraz częściej od teatru oczekuję wyłącznie teatru. Tyle że dosyć rzadko go dostaję.
Powiem od razu – „Opera za trzy grosze” Ersana Mondtaga to prawdopodobnie najdziwniejsze przedstawienie, jakie widziałem w ostatnich miesiącach. Początek zaciekawia. Czarnobiała rysunkowa scenografia przenosi w estetykę ekspresjonizmu, choć znać w niej autorski sznyt i lekko pastiszowy dystans. Na scenie światła wielkiego miasta, metropolia zła, trochę też przywodząca na myśl „Sin City” Roberta Rodrigueza. W tle wizualizacje z poruszającymi się miarowo trybami maszyn, co każe się domyślać, iż Mondtag chce przy okazji wystawić rachunek rewolucji przemysłowej, skutkującej uprzedmiotowieniem człowieka. Zgodne to z duchem utworu i twórczości Brechta domagającego się chleba dla każdego, a przy okazji mocno koresponduje z majątkową polaryzacją współczesności. Jak zaznaczają twórcy w autorskiej eksplikacji żyjemy w świecie, gdzie dziewięćdziesiąt siedem procent dóbr znajduje się w rękach trzech procent społeczeństwa. Prawda to, jednak mam pewność, że przedstawienie nic nie straciłoby i bez publicystycznego kontekstu.
Tym bardziej, że w sumie nijak ma się do tego, co oglądamy na scenie. Przynajmniej na razie ekspresjonistyczny sztafaż odbiera zdarzeniom grozę realności, „Lamentacja o Mackie Majchrze” wypada dziwnie czysto, bez żadnych brudów, co za tym idzie i bez spodziewanego dramatyzmu. Scena w szpitalu z obcinaniem nogi przypomina nieszkodliwą makabreskę w stylu „Rodziny Addamsów”, tym bardziej, że bohaterowie z pobielonymi monstrualnymi makijażami twarzami oraz kostiumami wymalowanymi na czarnych trykotach i sukienkach są jak wielkie marionety. Szczelnie ukryci za narzuconą przez inscenizatora formą, nie otrzymują nie tylko ludzkich twarzy, ale i prawdziwych emocji. Niektórzy, jak Anna Radwan grająca panią Peachum ratują się smakowitym przerysowaniem i trzymaną w ryzach nadekspresją. Inni, jak Krzysztof Zawadzki jako Peachum, ewidentnie bawią się rolą, z czego przyjemność udziela się też publiczności. Trudno się zresztą aktorowi dziwić, gdyż takie podejście do postaci narzucają mu kostium i charakteryzacja. Peachum Zawadzkiego do złudzenia przypomina bowiem Jacka Sparrowa z „Piratów z Karaibów”, podobny do Johnny’ego Deppa ma wdzięk. W dodatku pośrednio nawiązuje do granego przed laty w Starym w „Triumfie woli” Moniki Strzępki Shakespeare’a, gdzie na podobnej zasadzie igrał z własnym wizerunkiem.
Wtajemniczeni mają więc uciechę, choć z czasem z Peachuma Zawadzkiego uchodzi powietrze. Co nie zmienia faktu, że to jedna z trzech najlepszych ról w spektaklu.
O znakomitej – zabawnej i przerażającej, brawurowo ogrywającej swą vis comica – Annie Radwan już wspomniałem. Wydarzeniem wieczoru jest jednak Magda Grąziowska w roli Polly. Rozkosznie zepsuta, do cna perwersyjna, pod makijażem infantylnej laleczki do głębi okrutna żona Macheatha wyrasta z czasem na postać pierwszoplanową. Grąziowska niejako na boku buduje konsekwentnie swoją rolę jak odrębny spektakl, za nic mając niekonsekwencje Mondtaga. Anna Radwan wspaniale śpiewa „Balladę o seksualnej powolności”, a do niej należy przejmujące, inne od wszystkich wykonanie „Jenny, narzeczonej pirata” – dla mnie najbardziej przeszywający moment widowiska.
Ono zaś z czasem coraz bardziej zdumiewa. Poza wspomnianą trójką reszta aktorów nie umie wyzwolić się z gorsetu formy, tworząc zespół statystów bez twarzy i wyrazu. Jednym z nich jest niestety Mackie Majcher Przemysława Przestrzelskiego. W białym garniturze przypomina niegroźnego wodzireja, krzywdzi go makijaż i kucyk z tyłu głowy. Młodemu aktorowi, w dodatku jak za uzdę prowadzonemu przez reżysera, brakuje charyzmy koniecznej do legendarnej partii, co sprawia, że krakowska „Opera za trzy grosze” obywa się bez protagonisty. Nie przeszkadza to jak się zdaje niemieckiemu twórcy, który im dalej w las, z tym większym brakiem umiaru mnoży rzekome atrakcje. Już w pierwszym akcie dostajemy scenę ni z tego ni z owego mrożącą krew. Oto podczas songu o armatach na scenę wrzuca się parę nagich ludzi, po czym ludzie ze świty Mackiego podrzynają im gardła. Krew tryska obficie, jakby miała zalać pierwsze rzędy widowni. Dosłowne okrucieństwo tego momentu przypomina sekwencję z filmowego slashera. Nie odmawiam inscenizatorowi prawa do szokowania przez używanie najmocniejszych efektów, tyle że cała ta scena jedynie na pierwszy rzut oka wprawia w konsternację. Potem już tylko budzi zażenowanie, tym bardziej, że nadzy zakrwawieni performerzy cudownie zmartwychwstają i jeszcze wielokrotnie wracają między aktorów. Domyślam się, że mają symbolizować okrucieństwo współczesnych czasów, skoro na ich ciałach czerwoną farbą wymalowano literę Z.
Złowrogie Z jest tu wszechobecne, noszą je bowiem na mundurach żołnierze Maca, zostało uwiecznione na gigantycznych szarfach opadających z góry, podobnie jak przed laty w genialnej „Karierze Artura Ui” Heinera Müllera, z której Ersan Mondtag niestety bez wyczucia bierze pełnymi garściami. Mackie, o którym Przestrzelski mówił, że ma coś z Hitlera i z Putina, to po części też Ui, jakby taka konstrukcja miała pomóc autorowi spektaklu przeprowadzić jego koncepcję. Ten zabieg obnaża strategię Mondtaga, dla efektu gotowego poświęcić sens, gdyż bohaterów „Opery…” i „Kariery…” łączy jedynie to, że są gangsterami, a dzieli cała reszta. Reżyserowi idzie jednak o to, by za wszelką cenę wprząc arcydzieło Brechta i Weilla w kontekst wojny w Ukrainie. Za uzasadnienie służy mu fakt, iż wściekły Brecht w 1946 roku zmienił tekst songu o żołnierzach chwatach, zapisując w nim takie słowa „Pan Schmitt z Berlina/ Chce Ukrainy/ Paryża Krause chce/ Gdyby nie deszcze złe/ I nadto jeszcze nie/ Wojskowi obcy na drodze/ I armie na przeszkodzie/ Znad Renu Meier wziąłby już/ Bułgarię na pe”. Zapewne stąd epatowanie najbardziej brutalną przemocą – bo ma obnażyć tortury rosyjskich żołnierzy na ukraińskich jeńcach. Tyle że sceny te, ujęte w ramy przerysowanej teatralnej konwencji, wywołują skutek odwrotny od zamierzonego. Estetyzacja zła odbiera mu siłę, staje się tylko igraszką inscenizatora, co ma się za demiurga budowanego przez siebie świata. Domyślam się, że przyjemnie łechce to ego twórcy, widzów zostawia jednak w absolutnej obojętności.
A jakby tego mało, w tle pojawiają się tablice z hasłami o push backach, Fronteksie oraz z powitaniem uchodźców – żeby już nikt się nie pomylił, o jak bardzo zdegenerowanym świecie opowiada krakowskie przedstawienie.
„Opera za trzy grosze” z Narodowego Starego Teatru cierpi na chroniczny nadmiar wszystkiego. Ersan Mondtag łączy operę z komiksem, operetkę ze slasherem, farsę z ekspresjonistycznym dramatem. Bez krztyny umiaru, za to z widocznym samozachwytem, niweluje wrażenie, jakie niosą poszczególne efektowne fragmenty, marnuje wysiłek aktorskiego zespołu. Oglądając to można poczuć się tak, jakby ktoś kazał nam zagryzać bezę ogórkiem kiszonym, po czym zapijać to wódką, na koniec zaś raczyć się słodką jak ulepek oranżadą. Być może właśnie na tym polega metoda Mondtaga, jaką zastosował w Krakowie. Co najmniej tak samo prawdopodobne jest jednak, że tym razem niemiecki reżyser nie miał żadnej metody. Z niezliczonych nieprzystających do siebie elementów zbudował chaos, chaos i jeszcze raz chaos.