Recenzje

Powtórzenie

fot. Krzysztof Bieliński / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowegofot. Krzysztof Bieliński / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
"Księgi Jakubowe", reżyseria Michał Zadara, Teatr Narodowy w Warszawie

"Księgi Jakubowe" z Teatru Narodowego sprawiają wrażenie dosyć groteskowego deja vu, jakbyśmy przenieśli się cztery dekady wstecz, do – dajmy na to – Teatru Polskiego w Warszawie. Grano tam na przykład „Zaczarowaną królewnę” Or-Ota w podobnych kostiumach i z bardzo zbliżoną naiwną gestykulacją. Nigdy bym nie powiedział, że oglądając nowe przedstawienie Michała Zadary przypomnę sobie tamte, nie najciekawsze dziecięce teatralne doświadczenia.

O nowych przedstawieniach Teatru Narodowego w Warszawie napiszę nie w kolejności premier, a w takiej, w jakiej je widziałem, bo oglądałem je dzień po dniu, trochę nadrabiając zaległości. Najpierw więc „Księgi Jakubowe” według monumentalnej książki Olgi Tokarczuk w inscenizacji Michała Zadary. To był jak się zdaje drugi spektakl po premierze, bo jeden ponoć odwołano z powodu choroby aktora. Pogłoski z narodowej sceny nie nastrajały optymistycznie, recenzja Jacka Cieślaka w „Rzeczpospolitej” też nie. Liczyłem prawdę mówiąc na pieska, który podobno po premierze wyszedł do oklasków razem z aktorami i na sam koniec skradł im cały show. No i że mój kolega się myli i trzy godziny przedstawienia miną bezboleśnie.

Zazwyczaj nie jest mi po drodze z teatrem Michała Zadary, ale najlepsze z tego, co zrobił, powstało właśnie w Narodowym. Przed laty „Aktor” według Norwida przy Wierzbowej, przede wszystkim spektakularni „Zbójcy” Schillera rozegrani niczym sensacyjny thriller, czy też ostatni napędzana żywiołem muzycznej zabawy formą operetki „Zemsta nietoperza” Straussa, świetnie wykonana przez młody aktorski zespół, zbyt rzadko obsadzany w innych tytułach przy Placu Teatralnym. Inna rzecz, iż zdarzały się Zadarze również widowiskowe klapy, by wymienić choćby „Matkę Courage i jej dzieci” Brechta, której nie pomogła nawet ofiarność Danuty Stenki w tytułowej roli, a która zapamiętałem przede wszystkim z tego, że reżyser bezceremonialnie przerwał spektakl przeze mnie oglądany. Nie spodobał mu się, jak się zdaje, rytm konkretnej sekwencji. To się nazywa perfekcjonizm.

Ma Zadara jeszcze jedną cechę – stara się uchodzić za najbardziej wytrawnego specjalistę od literatury, jaką wystawia. Analizuje ją jak najchętniej, czasem wychodzą z tego rzeczy dość kuriozalne, jak przy okazji egzegez „Dziadów” Mickiewicza i „Nie-boskiej komedii” Krasińskiego. Ostatnio poczuł się reżyser naznaczony misją udostępnienia teatrowi twórczości Olgi Tokarczuk, wystawił bowiem w koprodukcji Teatru Powszechnego w Warszawie i krakowskiej Łaźni Nowej „Biegunów”, co ponoć się noblistce bardzo spodobało. Sprawiał przy tym wrażenie, iż jako pierwszy przenosi jej książki na sceniczne deski, zapominając, że były przed nim Agnieszka Olsten we Wrocławskim Teatrze Współczesnym („Kotlina” według „Prowadź swój pług przez kości umarłych”) i Ewelina Marciniak w Teatrze Powszechnym w Warszawie („Księgi Jakubowe”, wystawiła je później całkiem inaczej w Thalia Theather w Hamburgu), no i Agnieszka Holland z filmem „Pokot”. „Biegunów” odczułem jako seans męczący i beznamiętny, ale przyznaję, iż Zadara znalazł do niescenicznej prozy podróżnej Tokarczuk klucz. Umiał oddać wrażenie płynącego czasu, zmieniającego się krajobrazu za oknami, nieznanych odwiedzanych jedynie na chwilę miejsc. Może siłą rzeczy przedstawienie pozbawione było kulminacji, a przez to i napięcia, ale przynajmniej starało się iść na spotkanie z literaturą, nie roniąc najważniejszych jej sensów.

Można to było docenić, dyskutując wszakże z wieloma pomysłami reżysera. Najbardziej dyskusyjnym rozwiązaniem zdało mi się uczynienie z Barbary Wysockiej odbicia autorki, włącznie z fizycznym upodobnieniem jej do Tokarczuk. Aktorka nie opuszczała zatem sceny, przeprowadzając nas przez „Biegunów” jako narratorka, bohaterka i autorka właśnie, co skutkowało najpierw tym, że wyrzucała z siebie kilometry słów, na domiar złego przez lwią część widowiska skandując je w tym samym monotonnym rytmie. Cenię spektakle wyreżyserowane przez Wysocką, choćby „Juliusza Cezara” Szekspira z Powszechnego albo „Lenza” Büchnera z Narodowego, a nawet „Pijaków” Bohomolca z krakowskiego Narodowego Starego Teatru, szanuję jej prace operowe, ale nie umiem jakoś podążać za Wysocką aktorką. Tym bardziej, że od dłuższego czasu gra wyłącznie u Zadary, a ten powierza jej bliźniacze zadania. Z tego powodu można poczuć, że jak widziałeś jedną Zadarową rolę Wysockiej, zobaczyłeś wszystkie. Bo „Księgi Jakubowe” na przykład powtarzają jeden do jednego patent z „Biegunów”. Wysocka gra tu starą Jentę, która umiera, po czym znajduje się w dziwnym stanie pomiędzy życiem i śmiercią. Nie opuszcza więc sceny, snując się między postaciami, dopowiadając ich kwestie, prowadząc narrację całości. Jest chwila, gdy lewituje, unosząc się na niewidocznych linkach, gdy jej bohaterka wreszcie na dobre umrze, zejdzie pod scenę i stamtąd będzie opowiadać nam „Księgi Jakubowe”. Wszystko w tym samym rytmie, matowym głosem. Taka jest skala aktorska jednej z najciekawszych polskich reżyserek i trudno z tym walczyć.

Rzecz zatem nie w tym, iż Barbara Wysocka źle zagrała Jentę, ale że w ogóle została w tej roli obsadzona. Jest w Narodowym sporo aktorek, niewykluczone, że któraś poradziłaby sobie z takim zadaniem. Inna sprawa, że w tak ustawioną postać każdej trudno byłoby wlać trochę życia. Odpowiedzialność za to ponoszą Michał Zadara jako reżyser i do spółki z Wysocką właśnie współautor adaptacji powieści. Wydaje się bowiem, że oboje nie mają do „Ksiąg Jakubowych” żadnego stosunku. Jest coś o fałszywych prorokach, jest o uwodzeniu tłumu, może najwięcej o tym, że własna wiara zależy od okoliczności i o śmierci narodu żydowskiego, co jednak nie robi na nas najmniejszego wrażenia. Zadara z Wysocką streszczają zatem kolejne epizody powieści, ograniczając się do sporządzenia z niej scenicznego bryka, a aktorzy Narodowego tautologicznie, wszystko, o czym mówią obrazowo pokazując, odgrywają. Sprawia to wrażenie dosyć groteskowego deja vu, jakbyśmy przenieśli się cztery dekady wstecz, do – dajmy na to – Teatru Polskiego w Warszawie. Grano tam na przykład „Zaczarowaną królewnę” Or-Ota w podobnych kostiumach i z bardzo zbliżoną naiwną gestykulacją. Nigdy bym nie powiedział, że oglądając nowe przedstawienie Zadary przypomnę sobie tamte, nie najciekawsze dziecięce teatralne doświadczenia.

Nie ma w tych „Księgach Jakubowych” ani jednej dobrej roli. Aktorzy Narodowego kompletnie pogubieni nie wiedzą, co mają grać. Jedni legną z kretesem, inni próbują ratować się własnym doświadczeniem, ale i oni przegrywają z magmą całości. Nigdy nie spodziewałem się, że powiem, że bezradny jest tej miary artysta co Jerzy Radziwiłowicz, tymczasem nawet on jako stary Jakub Frank tworzy na poły karykaturalną, a na poły koturnową postać.

Może wystarczy, że publiczność skuszona nazwiskiem Olgi Tokarczuk, a nieświadoma tego, co zobaczy, kupi bilety. Może liczy się sama obecność najważniejszego dzieła noblistki na narodowej scenie. Nie zmienia to faktu, że „Księgi Jakubowe” Zadary należą do tych przedstawień, które nie powinny zostać dopuszczone do premiery. Patrzy się na nie z przykrym poczuciem, że to coś gorszego niż katastrofa. To hucpa, za którą odpowiada niezmiennie bardzo z siebie zadowolony reżyser.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image