Recenzje

Alicja w czerwonym pokoju

fot. Teatr Ateneumfot. Teatr Ateneum
„Alicja w Krainie Snów”, reżyseria Wawrzyniec Kostrzewski, Teatr Ateneum w Warszawie

Spektaklem „Alicja w Krainie Snów” warszawski Teatr Ateneum wchodzi na nurt niemal nieznany nie tylko sobie, ale i większości polskich scen. Jest to bowiem – co się zowie – przedstawienie dla młodzieży, z czym wiążą się same kłopoty. Zapytała mnie ostatnio znajoma z teatru na Powiślu, komu polecałbym to przedstawienie. Zastanowiłem się przez chwilę, ale odpowiedziałem dosyć szybko – uczniom wyższych klas szkół podstawowych i licealistom. Ile podobnych propozycji pojawiło się ostatnio w warszawskich i nie tylko warszawskich repertuarach? Rzekłbym, że zero, ryzykując, iż o czymś zapomniałem.

W pamięci mam wspaniałe spektakle Piotra Cieplaka z Teatru Narodowego („Opowiadania dla dzieci” Singera) i Powszechnego („Ach, jak cudowna jest Panama” Janoscha), świetną „Pippi Pończoszankę” Lindgren w reżyserii Agnieszki Glińskiej z Dramatycznego, no i klasyczną „Pchłę Szachrajkę” Brzechwy w inscenizacji Anny Seniuk w Narodowym. Ale to były jednak przedstawienia dla dzieci albo bardzo dla dzieci, no i powstały lata temu. Młodzież tymczasem nie ma u nas swojego teatru i swoich opowieści. Dlatego z takim zachwytem oglądałem niegdyś spektakl „Sam, czyli przygotowanie do życia w rodzinie” duetu Wojtyszko/Krofta we Wrocławskim Teatrze Lalek. To była sama świeżość w ujęciu tematu oraz kreacji teatralnego języka – opowieść o mrokach rodzinnego życia z humorem, a bez słodzenia. Z satysfakcją głosowałem za wrocławskim widowiskiem w którymś z konkursów na wystawienie polskiej sztuki współczesnej, gdzie w finałowej rozgrywce zdystansował wiele okrzyczanych dzieł tuzów progresywnej reżyserii. 

Jednak „Alicja w Krainie Snów” to jeszcze inna historia. Inna też od „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, bo w Ateneum nie grają klasycznej baśni, ale autonomiczny utwór Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Wawrzyńca Kostrzewskiego powstały z inspiracji dziełem angielskiego pisarza. Zrobić „Alicję w Krainie Czarów” na scenie, przy ograniczonych możliwościach finansowych, to jest rzecz chyba niemożliwa. Do tej książki trzeba kina i Tima Burtona, choć i jego próba ekranizacji przyniosła dyskusyjny efekt. W wersji Sikorskiej-Miszczuk i Kostrzewskiego mniej jest niż w oryginale dwuznaczności, mniej tajemnicy i mniej spraw ponadczasowych, ale takie było zamierzenie autorów. Małgorzata Sikorska-Miszczuk ma zresztą dobrą rękę do pisania rzeczy na bazie klasycznej literatury, nie pierwszy raz wychodzi z takich zadań obronną rękę, by wspomnieć tylko libretto na podstawie „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, pisane na potrzeby opery reżyserowanej przez Andrzeja Chyrę. Z kolei Wawrzyniec Kostrzewski robił już spektakle podejmujące temat zagrożeń, jakim musi sprostać dzisiejsza młodzież właśnie. Poza tym wiadomo, iż ten duet doskonale się rozumie i można być pewnym (po konkursie w warszawskim Teatrze Komedia, gdzie mieli stanowić merytoryczną siłę dla niedoszłego na szczęście dyrektora Macieja Kowalewskiego), że przy niejednym projekcie połączą siły.

Alicję ze świata Lewisa Carrolla Sikorska-Miszczuk z Kostrzewskim przenoszą w samo sedno naszej rzeczywistości. Bohaterka spektaklu w Ateneum to dziewczyna stąd, codziennie wstaje do szkoły i robi dobrą minę do złej gry. Bo szkoła jest miejscem na wskroś opresyjnym, pułapką na wrażliwych i myślących, tymczasem Alicja czuje bardziej niż inni. Pozorne drobiazgi nabierają niepokojących konturów, wyobraźnia podsuwa niebezpieczne skojarzenia. Wystarczą spocone dłonie kolegi przesuwające się po blacie ławki, by dziewczynie zdało się, że ów blat wsysa ową wilgoć z głośnym mlaśnięciem. Strach towarzyszy Alicji krok w krok, trzeba żyć z poczuciem niedostosowania, młodość i dojrzewanie nie podsuwają pozytywnych scenariuszy. Przedstawienie zaczyna się od ogromnego monologu bohaterki, która budzi się we własnym łóżku z koszmarnego snu. To karkołomne zadanie dla grającej ją Katarzyny Ucherskiej, do tej pory mającej w Ateneum role mniejszego kalibru. Imponujące i wzruszające jest patrzeć, jak Ucherska wadzi się z rolą dziś jeszcze może trochę powyżej swoich możliwości. Jak próbuje odnaleźć w sobie desperację Alicji, jej przerażenie, ale i ciekawość nowych doznań. Może i gra to wszystko trochę za bardzo w jednym tonie, może brakuje jej amplitudy emocji, ale skupia na sobie uwagę publiczności, sprawia, że bez zastanowienia kibicujemy jej w dziwnej drodze. Przypomina ona zagłębianie się w kolejne kręgi nieznanego, oswajanie świata, którego nie da się oswoić, jedyną drogą jest znalezienie w sobie zgody na siebie i dobrych uczuć. Postaci tu są ambiwalentne, jak niby jowialny, a w istocie tajemniczy Biały Królik, doskonale grany przez  Bartłomieja Nowosielskiego. Albo Kot z Cheshire Przemysława Bluszcza, który sprawił, że ów kot jest samym uśmiechem – tyle że bardziej niepokojącym niż niosącym ukojenie. Świetna jest nauczycielska Mysz Doroty Nowakowskiej, umiejętnie grającej ze swym scenicznym wizerunkiem. Scenami ze swym udziałem rządzi Królowa Olgi Sarzyńskiej, która daje miniaturowe studium pokus władzy i pokazuje, dokąd one prowadzą, a przy tym nie pozwala na jednoznaczne potępienie swej bohaterki. Znakomita jest kolorowa, trochę na haju Gąsienica Marii Ciunelis, czyli artystka szukająca lepszej wersji samej siebie.

Właśnie Ciunelis niweluje na jakiś czas największy niedostatek warszawskiego przedstawienia. Sikorska-Miszczuk wraz z Kostrzewskim widzą Krainę Snów Alicji jako scenerię z horroru, niemal na cały spektakl wciskają pedał grozy i osaczenia. Tymczasem przydałoby mu się chwilami delikatne rozluźnienie, coś lżejszego, więcej humoru, trochę wdzięku. Daje to Maria Ciunelis, czasem Nowakowska, Sarzyńska i Nowosielski, ale pozostajemy w świecie bohaterki rysowanym niezmiennie jedną ciemną barwą, gdy zasadne wydawałoby się użycie szerszej palety kolorów. Każda opresja ma to do siebie, że czasem przynajmniej na chwilę ustępuje.
Trzeba docenić za to konsekwencję twórców w budowaniu świata przedstawienia. Udała się na poły wirtualna, a na poły realna scenografia Anny Adamek, nastrój buduje muzyka Piotra Łabonarskiego. Jestem sierotą po kinie Davida Lyncha, więc ogromnie się ucieszyłem, iż „Alicja w Krainie Snów” dała mi z niego całkiem sporo. Są dosłowne cytaty z filmów, choćby Czerwony Pokój z „Twin Peaks”, jest podobny nastrój, wreszcie piosenka „Wicked Game” Chrisa Isaaka, żeby już nikt się nie pomylił. Bez wątpliwości to właśnie autor „Zagubionej autostrady” zdaje się być duchowym i estetycznym patronem spektaklu w Ateneum. A to jest bardzo dobre, choć i niełatwe, powinowactwo.

 

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image