Recenzje

Pobyć z Jandą

autor Robert Jaworski.autor Robert Jaworski.
„My Way”, monolog Krystyny Jandy, Teatr Polonia w Warszawie

Krystyna Janda nazywa „My Way” monologiem. Na 70. urodziny napisała dla siebie niemały tekst, wspomina wczesne lata, bliskich, początki w zawodzie, artystów, którzy ją ukształtowali. Mnoży anegdoty, rzuca autoironiczne pointy. Jest w tym oczyszczający śmiech na przekór światu, a na koniec znaczące zawieszenie głosu, gdy aktorka zdecydowanie zmienia ton. Właśnie to każe zobaczyć w spektaklu coś znacznie więcej niż okolicznościowe show – mocną deklarację wierności sobie.

W najważniejszej scenie filmu Andrzeja Wajdy „Tatarak” w scenerii hotelowego pokoju jak z obrazów Edwarda Hoppera Krystyna Janda opowiada o umieraniu swego męża Edwarda Kłosińskiego. Suchym nieubłaganym głosem, bez łez relacjonuje najtrudniejsze chwile, skrajne swe emocje, jego powolne gaśnięcie. Podobno doszli do wniosku z wielkim reżyserem, że formuła tego akurat filmu zmieści w sobie taki monolog, że Wajda odda hołd przyjacielowi, jednemu z najwybitniejszych operatorów, z którym zrealizował wiele ważnych filmów, a ona zrobi to, co trzeba, tyle że cały czas pozostając w roli. Krystyna Janda napisała ów tekst, potem jak każdej innej partii nauczyła się go na pamięć, wreszcie narzuciła sobie taki rygor zawodowej i emocjonalnej dyscypliny, by cały czas trzymał ją w ryzach aktorstwa, nie pozwalając na prywatne wzruszenie. Ono już było dla nas, widzów. Mam w uszach głos Jandy, widzę jej suche oczy.

Przypominam o „Tataraku” przy okazji nowego przedstawienia wspaniałej aktorki, bo „My Way”, choć utrzymane w skrajnie innej tonacji, na podobnej skonstruowane jest zasadzie. Z okazji siedemdziesiątych urodzin, po blisko półwieczu na scenie i na ekranie, Krystyna Janda postanowiła opowiedzieć o sobie. Nie jest to jednak za każdym razem inna improwizacja, stand up z interakcją z publicznością, jubileuszowy benefis na cześć artystki, w którym zdarzyć się może wszystko, bośmy przyszli na prywatną w gruncie imprezę. Nic z tych rzeczy. „My Way” to jeszcze jedna rola Jandy, tyle że tym razem aktorka wcieliła się w samą siebie. I sama siebie wyreżyserowała, co – jak się domyślam – musiało w przeważającej mierze opierać się na wykreślaniu. Słów, bo można było napisać i powiedzieć ich wiele razy więcej, gestów, by nie odwracały uwagi od najważniejszego, emocji, bo ostatnio aktorstwo Jandy, wbrew wszystkim, co krytykowali ją za nadmierną ekspresję, opiera się na skrajnej oszczędności, często przechodzi w ascezę. Rzecz jasna, każdy spektakl będzie miał ten sam dramaturgiczny szkielet, ale i tak będzie różnił się od poprzedniego. Niewykluczone, że aktorka inaczej rozłoży akcenty, doda coś nowego, z czegoś zrezygnuje. Pozwala na to formuła wieczoru, dopuszczająca kontrolowaną spontaniczność. Chętnie zobaczyłbym przedstawienie za czas jakiś, kiedy już mniejszą wagę będzie mieć urodzinowy kontekst.

To oczywiste, że można sobie wyobrazić właściwie nieograniczoną liczbę wersji takiego, jak „My Way” monologu. Życiorys artystki jest tak bogaty, że daje materiał na wiele opowieści. Można było więc może jeszcze więcej o młodości, liceum plastycznym, czasie formacyjnym. Jest o szkole i profesorach, ale niewiele o Teatrze Ateneum i trudnym tam okresie. Powszechny siłą rzeczy musiał się zmieścić w kilku minutach, a to przecież kawał życia Jandy. Z kina Wajda i „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego i krótko o „Kochankach mojej mamy” Piwowarskiego, w bardzo osobistym powiązaniu, a to jest temat rzeka, wliczając liczne prace poza Polską, tu siłą rzeczy tylko wspomniane, w egzystencjalnym wymiarze złączonym z opresją stanu wojennego. Nie ma właściwie słowa o przygotowywaniu ról, ale to zrozumiałe, bo metody aktorskiej pracy interesują wąskie grono zainteresowanych, a „My Way” – jestem o tym przekonany – Krystyna Janda będzie grać jak największe swe przeboje także w ogromnych salach na blisko tysiąc miejsc. Poza tym nie od dziś wiadomo, że szefowa warszawskiej Polonii i Och-Teatru od gadania o graniu woli samo granie, jak najdalsze są jej natchnione frazy o artystycznym posłannictwie.

Stuminutowy seans zbudowany jest czytelnie. Najpierw historia rodzinna, ojciec, matka, rodzinne Starachowice i przyległości. Potem szkoła, młodzieńczy bunt i wystawanie ponad wszystkie przypisywane młodym aktorkom ramy. Andrzej Wajda i jego rola w życiu Jandy, „Człowiek z marmuru” i kolejne filmy. Wiadomo – „Przesłuchanie”. Życie rodzinne i uczuciowe, pierwsze małżeństwo, bycie – znów – bardzo „nienormatywną” matką. Poznanie Edwarda Kłosińskiego, szczęście w domu w Milanówku, założenie własnej fundacji, budowa  Teatru Polonia na absolutnie wariackich papierach, ale pod czujnym okiem zachowującego chłodny umysł Kłosińskiego. Chwile, gdy Janda mówi o mężu wzruszają szczególnie, bo można mieć pewność, że wciąż w niej żyje, jakkolwiek banalnie to brzmi. Życie i praca w Polonii, najbliżsi przyjaciele i przyjaciółki. Wszystko to w niezliczonych anegdotach, ze starannie odmierzonymi pointami, wywołującymi salwy śmiechu na widowni. Lwia część monologu sprawia wrażenie, jakby Janda na swoje urodziny chciała nam podarować prezent  w postaci dużej dawki oczyszczającego śmiechu, tak bardzo dziś wszystkim potrzebnego. Pamiętam do dziś graną w Och-Teatrze „Pomoc domową” – farsę pełną gębą, co niczego innego nawet przez chwilę nie udawała. Janda ten spektakl wyreżyserowała i zagrała w nim tytułową rolę, wiecznie podchmielonej kobiety od wszystkiego w centrum wszelkich intryg. Nie było to karkołomnie skomplikowane zadanie, ale fizycznie zapewne piekielnie wyczerpujące. Aktorka wykonała je „na pełnej petardzie”, jakby chciała wywołać na widowni nieokiełznany, wręcz histeryczny śmiech i sama się do niego dołączyć. Mam pewność, że widziała w nim ucieczkę od rzeczywistości, próbę odegnania narastającej ciemności. Był wrzesień 2017 roku.

Z „My Way” jest chyba trochę podobnie. Aktorka pędzi do anegdoty do anegdoty, od pointy do pointy, jakby w śmiechu szukała antidotum na świat. Najchętniej zaś śmieje się z samej siebie, przytaczając historie, jakie komukolwiek innemu nie miały prawa się zdarzyć. Jednak jej zdarzyły i przeszła przez nie suchą stopą. Dzięki dzieciom, mężowi, bliskim, przyjaciołom. Także dla nich jest to przedstawienie.

Liczy się, że Krystyna Janda widzi działania artystyczne w odpowiednich proporcjach, nie lekceważy ich, ale i nie przecenia. Jeden z najważniejszych fragmentów monologu poświęca pani Honoracie, która przez lata prowadziła jej dom, wychowała córkę i dawała rzeczom właściwą miarę. Honorata jest spektaklu przyczyną niezliczonych zabawnych przypadków oraz cytatów przeze mnie nie do powtórzenia. Kobieta do cna prosta, ale wewnętrznie piękna, bo wolna od jakichkolwiek kalkulacji, staje się w „My Way” i życiu Jandy punktem odniesienia. Dowodzi, że życie jest gdzie indziej, o czym mieniąc się artystami łatwo jest zapomnieć.

Ostatni fragment spektaklu przynosi przełamanie. Janda sama kwestionuje przyjętą do tej pory konwencję, aby powiedzieć wprost, że to było tylko zagadywanie strachu, odpędzanie niewiadomego. Bo jest jak jest, mrok gęstnieje i ciągle bardzo trudno o jasne myśli. A potem jest już „My Way” śpiewane przez artystkę z wielką delikatnością i mocą, chropawym głosem, w którym słychać jej życie. Ten finał przenosi przedstawienie w inny wyższy wymiar, ale i tak najważniejsze jest spotkanie. Bo przez godzinę i czterdzieści minut mogliśmy sobie pobyć z Krystyną Jandą. Posłuchać jej, pośmiać się, wzruszyć. Zapomnieć o czymkolwiek innym. Życie jest gdzie indziej, ale czasami warto schronić się przed nim w teatrze.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image