Recenzje

Uśmiech diabła

Fot. Bartek BarczykFot. Bartek Barczyk
„Act of Killing”, reżyseria Jan Klata, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Pierwsza ważna premiera 2023 roku już za nami. Jan Klata bierze z głośnego dokumentalnego filmu Joshuy Oppenheimera karnawał zła, które karmi się same sobą, rozkwita z głośnym, jowialnym śmiechem i szerokim gestem, rozpycha się, puchnie, karmi własnym bezwstydem i bezczelnością. Sztuka nie wypisuje recept na aspirynę, więc Klata tworzy z „Act of Killing” wstrząsający niemoralny moralitet.

Reżyser krakowskiego przedstawienia opowiada, że „Act of Killing” wzięło się z przeczucia wojny. Na początku ubiegłego roku pracował nad spektaklem „Marat/Sade” według sztuki Weissa w Goeteborgu, nie zastanawiając się, czy dojdzie do ataku na Ukrainę, tylko kiedy do niego dojdzie. Na „Scenę zbrodni” zwrócił mu uwagę Christoffer Berg znany z The Knife, tworzący muzykę do widowiska w Teatrze Miejskim. Klata zobaczył inscenizowany dokument Joshuy Oppeheimera, znany skądinąd z pokazów w Polsce, po czym – jak wspomina – musiał wyjść na długi nocny spacer. Chciał zrzucić z siebie opowieść o złu, które ostentacyjnie podnosi głowę? A może przetrawić coś, czego zrozumieć się nie da? W każdym bądź razie w tamtej chwili pojawiła się myśl o przyszłej inscenizacji. Wrócił do kraju dzień przed inwazją, nie naraziwszy się na przemyślenia, czy nie lepiej byłoby zostać daleko. Zadzwonił do szefa Teatru Słowackiego Krzysztofa Głuchowskiego nie tylko chcąc zapewnić go o wsparciu w kontekście nagonki na „Dziady” i samego Głuchowskiego. Doszli do wniosku, że film Oppenheimera dzieje się w Indonezji, o tamtejszych potworach traktuje, więc tym bardziej dobrze byłoby inspirowany nim spektakl wystawić w Polsce. W Polsce, czyli nigdzie – jak pisał Alfred Jarry w introdukcji do „Ubu Króla”. W Indonezji, czyli nigdzie – mogliby sparafrazować słynne hasło autorzy „Act of Killing”.

Zaczyna się w tym duchu, byśmy się nie pomylili. Na scenę Małopolskiego Ogrodu Sztuki wychodzą kolejno ubrani w pomarańczowe drelichy swej organizacji mężczyźni. Przedstawiają się publiczności – Anwar Congo, Herman Koto, Jusuf Kalla, Adi Zulkadry, Yapto Soerjosoemarno, Safit Pardede i inni – za każdym razem dobitnie dodając, że są Indonezyjczykami. Po czym zaczyna się właściwy seans. Gra w zabijanego, odtwarzanie mordów z najdrobniejszymi szczegółami, instrukcje, jak pozbawiać życia, by nie było krwi ani smrodu. Jan Peszek gra Anwara Congo, herszta szwadronów śmierci, capo di tutti capi organizacji Pancasila, która po przewrocie dokonanym przez przyszłego prezydenta Suharto w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku siała w Indonezji spustoszenie, eliminując komunistów, obywateli posądzonych o lewicowe poglądy, a także sympatyzujących z poprzednim reżimem. Szacunki oceniają liczbę ofiar na między pół a ponad dwa miliony ludzi. Sam Congo szczycił się zamordowaniem tysiąca osób, zwykle dusił je drutem według drobiazgowo opracowanego systemu – żeby nie było krwi i smrodu właśnie.

Jan Peszek odtwarza to z upodobaniem. Jego Congo jest gwiazdą we własnym teatrze, gangsterem, który doścignął swe ambicje. Kiedyś zarabiał jako konik, sprzedając bilety do kina. Fascynował się amerykańskimi produkcjami (nie lubił jednak Elvisa), ubóstwiał Marlona Brando i Ala Pacino. I chciał być jak oni. Dlatego w zabijaniu inspirował się kinem, bawiąc się swoją władzą i przerażeniem ofiar. Miał swój fach za „entertainment” – rozrywkę, która przyniosła mu posłuch, pozycję i pieniądze. W filmie Oppenheimera Anwar Congo odtwarza własne czyny i jest w tym mniej siły niż w ostrym, bolesnym na każdym poziomie aktorstwie Jana Peszka. Można rzecz jasna - do wszystkiego już się przyzwyczailiśmy - sprowadzić jego rolę do serii grepsów, nie dostrzegając, że wielki aktor od pierwszych chwil prowadzi z nami niebezpieczną grę. Ubrany w kwieciste koszule, jaskrawe marynarki o szerokich klapach, zbyt głośny i niepokojąco skracający między nami a sobą dystans, wciąga nas w swój proceder. Oswaja nie małe niecne postępki, ale zło niewyobrażalne, niemożliwe do zrozumienia. Do ostatniej kropli, do spodu gra Peszek uśmiechniętego potwora, który wręcz nie rozumie, jak można nie stanąć po jego stronie. Jest przecież sympatycznym starszym panem, od tamtych zdarzeń minęło wiele czasu. Nawet telewizja mówi o nim i jego kompanach jako bohaterach, a oni cieszą się statusem celebrytów. Peszek zaś krok po kroku, z nieodłącznym uśmiechem na twarzy, przechodzi przez kolejne kręgi zła. Jest jak mafioso pielęgnujący stosunki w rodzinie, gdy ucina sobie nostalgiczne pogwarki o zabijaniu z redaktorem Sinikiem (Sławomir Rokita) i Marzukim (Tomasz Międzik). Klata zaś nakręca spiralę scenicznej przemocy, nie zapominając o filmowych, „rozrywkowych” inklinacjach zabójców. Jest trochę jak Quentin Tarantino w „Bękartach wojny”, a może jeszcze bardziej we „Wściekłych psach”. Gdy Jan Peszek nuci czaczę, drobiąc kroki, przypomniał mi się Michael Marsden w roli Pana Blondyna, lekki rytm piosenki „Stuck in the Middle With You” Stealers Wheel i chory taniec zabójcy, kiedy polewa benzyną swą ofiarę, zanim obetnie jej ucho. W „Act of Killing” Jan Klata jest trochę jak Tarantino z jego najlepszych filmów. Nie ma w spektaklu Teatru Słowackiego moralizowania za wszelką cenę, bo tak wypada, żeby wszyscy wiedzieli, że to w słusznej sprawie. To teatr celowo podkreślający niemoralność świata. Nie proste recepty chce przepisywać publiczności, ale otwierać jej oczy, podbijając bębenek zła.

Dlatego nazywam „Act of Killing” niemoralnym moralitetem. Wystarczy spojrzeć na znakomitego, nigdy nie przekraczającego granicy szarży Marcina Kalisza w roli Hermana Koto, gdy pęd ku przemocy zamienia w histerię bohatera. Albo na Tomasza Wysockiego jako Pardede – skroplona groza, celowo w przerysowanym wydaniu. Inscenizacja Klaty celowo wyrzeka się bowiem rzekomych subtelności, by uderzać po oczach obrazami z makabrycznego komiksu. Jeżeli wywołuje śmiech u widzów, a nie bohaterów, wynika on z potrzeby zagłuszenia grozy. Trzeba się mocno postarać, by tego nie dostrzec. Podobnie jak nie docenić zespołu Teatru Słowackiego w odmiennej od znanych im konwencji grania. To fantastyczne, jak aktorzy Teatru w Krakowie oraz jedyna w tym gronie kobieta, Alina Szczegielniak, wchodzą w świat „Act of Killing” z pełnym zaufaniem do reżysera, zapewne czując przecież, jak niebezpieczna to przygoda i jakie wewnętrzne koszty trzeba będzie ponieść.

Anwar Congo Jana Peszka w scenie koszmarnego snu dręczony jest przez ducha człowieka, którego zabił. W kolejnej sekwencji ma wcielić się w ofiarę i nie może znieść kolejnego dubla. Na moment dopadną go wyrzuty sumienia. I co z tego? Karnawał zła kręci się w najlepsze, wentylatory wyczyszczą powietrze, niejako przygotowując to przeklęte miejsce na nowe zabijanie. Niczego nie zmyje zjawiskowo piękny wodospad (fenomenalne, raz groźne, raz popowo ironiczne wizualizacje Natana Berkowicza, musiał przed tą robotą naoglądać się różnych „Predatorów”). Nie ma ucieczki, bo „Act of Killing” Jana Klaty mówi nie tylko o tym, jak zło bezwstydnie rozplenia się po świecie. Bardziej dojmujące jest, że rozkwita w nas, infekuje od środka. W ostatniej scenie wielkiej roli Jana Peszka Anwar wraca do instruktażu zabijania. Tym razem jednak słowa więzną mu w gardle, wypierane przez niemożliwe do opanowania wymioty. Zło weszło w pana Congo, rozlało się po nim. Chyba że to kolejny trick starego watażki. Trudno zapomnieć granego przez Kevina Spaceya Keysera Soze z wybitnego filmu „Podejrzani” Bryana Singera. Przecież dowodził on, że diabeł wystrychnął świat na dudka, bo kazał mu uwierzyć, iż nie istnieje.

Spektakl najpierw był grany w ramach pokazów przedpremierowych. Dziś nabrał głębi, pewności, odkrywa nowe warstwy. To nie jest łatwy wieczór, choćby z powodu ostrego zaczepiania widzów, odgrywających własne role. Podczas seansu w ramach festiwalu Boska Komedia niektórzy, ze znanym instagramowym trendsetterem na czele, już chyba węszyli krew, szykując newsy o skandalu na festiwalu. Tyle że nikt, włącznie z oburzonymi, nie zareagował, jakby spadł nam kamień z serca, że to nie do naszego rzędu weszli. Klata uderza mocniej niż tłumy ideologicznie pobudzonych artystów produkujących jedynie słuszne manifesty. W końcowym rozrachunku jego najnowsze przedstawienie staje się opowieścią o powszedniości zła, na co już nikt nie zwraca uwagi. Żyjemy z nim, bo tak wygodniej. Bo nas to nie dotyczy. Cóż z tego, że ten kraj babrze się w rekonstrukcjach, że co rok w listopadzie patrzę na wykrzywioną twarz niejakiego Bąkiewicza. „Act of Killing” dzieje się w Indonezji. Stolicą Indonezji jest Dżakarta. Sprawdziłem: z Warszawy do Dżakarty jest 12 756 kilometrów. Tak daleko. Tak blisko.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image