Recenzje

Po dzikiej stronie

Fot. Jakub WittchenFot. Jakub Wittchen
„Sen nocy letniej”, reżyseria Jan Klata, Teatr Nowy w Poznaniu

Nie ma mowy o sympatycznej komedyjce o miłości z radośnie pląsającymi elfami i wiarą w dobrą moc czarów. „Sen nocy letniej” w poznańskim Teatrze Nowym to przedstawienie bezkompromisowe, Jana Klaty kolejna gra o wszystko. Zamiast beztroskiej zabawy wchodzimy w lepką marę, z niczego rodzi się tu przemoc, a mężczyźni dogłębnie nienawidzą kobiet. Śmiech? W fenomenalnie przez zespół Nowego zagranym spektaklu jest, wybrzmiewa histerycznie, aby pomóc ten świat wytrzymać.

Miałem o poznańskim „Śnie nocy letniej” pisać od razu po premierze, nieoczekiwany splot zdarzeń sprawił, iż siadam do tekstu dwa tygodnie później. Jak to się zdarza przy ostatnich pracach Jana Klaty resztki piszących o teatrze podzieliły się w łatwych do przewidzenia proporcjach. Już przy okazji krakowskiego „Act of Killing” niewiele przecież brakowało, aby dyskusję o spektaklu zdominowała bez reszty jedna znacząca oczywiście scena, gdy dwóch aktorów atakuje Bogu ducha winnego widza, naruszając wręcz jego cielesną nietykalność. Podnieśli się sygnaliści, jakby nie rozumieli, iż widz był aktorem, a cała sytuacja mającą w zamyśle zburzyć dobre samopoczucie publiczności prowokacją. Mówię o zamyśle, bo oburzenie było święte, ale reakcji w trakcie spektaklu żadnej. W końcu to nie mnie ani nie nas zaczepili.

W sprawie „Snu nocy letniej” historia się powtarza, tyle że z większym natężeniem. Przecież – to prawda – spektakl podszyty jest przemocą, przecież aktorki i aktorzy, grając role, wypinają się w stronę aktora, który gra władcę, a ten bezwstydnie tam im zagląda, przecież aktor grający swoją rolę sika na grającą swoją rolę aktorkę. Same nieprzyjemne rzeczy, a przecież sztuka Williama Szekspira obiecuje miły teatralny wieczór. No i najgorsze, reżyser Jan Klata nie ukrywa, że będąc reżyserem ma nad inscenizacją reżyserską władzę. Kiedyś, przy którejś ze swoich premier w warszawskim Teatrze Narodowym, Maja Kleczewska w rozmowie ze mną potwierdziła, że tak, „reżyser jest demiurgiem”. Obawiam się, że dziś niejeden za te słowa rzuciłby się Kleczewskiej do gardła. Klata, o zgrozo, zapewne podpisałby się pod tą opinią. W Poznaniu zrobił spektakl, nad którym miał pełną kontrolę, niektóre pomysły aktorów – tak to sobie wyobrażam – przyjął, niektóre może odrzucił. Zespół Teatru Nowego nie pierwszy raz pokazał swoją siłę jako fantastycznie funkcjonujący organizm. Aktorki i aktorzy wykonali nawet ryzykowne zadania, a potem wyszli do oklasków. Chociaż niedługo wcześniej aktor zagrał gwałt na aktorce, a aktorka zagrała, iż się temu poddaje.

Czytam więc głosy oburzenia i nie mogę pozbyć się zdziwienia. Bo dla mnie teatr wciąż jest iluzją, aktorzy grają swe role, nie są na scenie prywatnie. Wierzę, że kiedy ktoś naruszy ich godność i bezpieczeństwo, zaprotestują, a kiedy trzeba zdobędą się na jeszcze bardziej zdecydowaną interwencję. Póki tak jednak się nie dzieje, nie chciałbym, żeby ktoś tworzył kodeks rzeczy zakazanych, bo niepokojąco przypomina to cenzurę. Skoro zaś teatr jest umową i pięknym albo brzydkim udawaniem, nie oczekuję też, by do roli człowieka ze złamaną ręką aktor koniecznie łamał sobie rękę, bo ordynarnie i prostacko myślę, że złamaną rękę też można zagrać i nawet może to być całkiem ciekawe. No i nie marzę też wcale, byśmy powodowani dziwnie pojmowaną poprawnością wszystko za chwilę sprowadzili do wymiaru opowieści z mchu i paproci. Jakkolwiek bardzo bezpiecznie otulają.

Lubi ostatnio Klata zaskakiwać nieoczywistymi wyborami repertuarowymi. „Sen nocy letniej” to nie jest oczywiście niespodzianka skali „Czego nie widać” Frayna, wystawionego w gdańskim Teatrze Wybrzeże, w końcu żadna to farsa i jest to siódmy Szekspir w dorobku artysty. Ale też do tej pory inscenizował „Hamleta”, „Króla Leara”, „Ryszarda III”, „Makbeta” i „Tytusa Andronikusa”, w Szekspirowskie rewiry komediowe raczej się nie zapuszczał. Mimo że zrealizował w Pradze "miarkę za miarkę" ale to zdecydowanie nie był spektakl do śmiechu. Jednak ostatnie prace byłego szefa Narodowego Starego Teatru w Krakowie odbieram – jak już pisałem przy okazji owej farsy fars – jako poszerzenie pola walki, zbadanie własnych możliwości na innych niż dotychczas repertuarowych ścieżkach. Jan Klata nie ma powodu, żeby szukać ucieczki do przodu, nie musi też na nowo siebie wymyślać. Obserwując jego teatr, cieszę się jednak, że nie okopuje się na pozycjach. Współpracując z tą samą twórczą ekipą, choćby scenografami Justyną Łagowską lub Mirkiem Kaczmarkiem, autorem wideo Natanem Berkowiczem, porusza się w rozpoznanym przez siebie i swoją publiczność estetycznym kręgu. Tyle że nie jest tak, iż kolejne jego przedstawienia sprowadzają się do przestawiania w nieskończoność tych samych klocków. Klata sam opracowuje ścieżki dźwiękowe swych widowisk, ale – znów – za każdym razem zaskakuje. Skutek przynajmniej dla mnie jest inspirujący. Nie wiem, czego spodziewać się po jego kolejnych pracach, zaskoczył mnie „Snem nocy letniej”, pewnie zaskoczy w gdańskim Wybrzeżu „Wyzwoleniem” Wyspiańskiego, a potem „Państwem” Platona w krakowskim Teatrze Słowackiego. Rozpoznaję poszczególne elementy, z jakich buduje swe opowieści, ale układa je za każdym razem w nieprzewidywalny sposób.

„Sen nocy letniej” umieszcza między biegunami. Z jednej strony nieokiełznana śmieszność prób Rzemieślników, z drugiej świat wyższej sfery, przeżarty wszechobecną opresją i strachem. Kontrast i dopełnienie w jednym, bo warto czytać diagnozę poznańskiego widowiska ponad doraźną publicystyką. Zamiast Kloca, Podszewki, Piszczały, Dzióbka, Chudziny i Framugi mamy aktorów Nowego Janusza Andrzejewskiego, Łukasza Chrzuszcza, Michała Kocurka, Dariusza Pieroga, Dawida Ptaka i Jana Romanowskiego, bądź co bądź teatralnych rzemieślników. Tyle że Andrzejewski, Chrzuszcz, Kocurek i reszta nie grają samych siebie, ale w zgodzie z poddanym przetworzeniu oryginałem wcielają się w role Andrzejewskiego, Chrzuszcza, Kocurka i innych. A skoro wszyscy są z naszych czasów, to próby widowiska o Piramie i Tyzbe prowadzą zgodnie z wymogami współczesności. Słyszymy zatem o osobach aktorskich i reżyserskich, o tworzeniu przestrzeni potrzebnych do zagrania ról. Niektóre z kwestii już gdzieś obiły się o uszy zainteresowanym dzisiejszym teatrem w Polsce, bo aktorzy Nowego wnieśli do swojej pracy reminiscencje własnych doświadczeń. Wszyscy wykonawcy pojawiają się w miękkich misiowatych kombinezonach, aby było jasne, że do kanciastych prób dojść nie może.

To oczywiste, że Klata przy pełnej kooperacji aktorów dworuje sobie z obowiązującej nowomowy, sprowadza do absurdu usankcjonowane środowiskowym nakazem zwyczaje. Tyle że do głowy by mi nie przyszło, że tym samym unieważnia temat przemocy w teatrze i co znacznie ważniejsze w dotykającym nas świecie. Przeciwnie, pokazuje rzeczywistość niczym oślizgły koszmar, a przemoc jako obowiązującą w niej normę. Mimo że trudno nazywać go prostym moralistą, alarmuje, że zajęci bez reszty tworzeniem różnych wewnętrznych kodeksów, godzimy się na sprawy o znacznie poważniejszych konsekwencjach, bo kompletnie nic z tym nie robimy. Przeciwnie, z ustami pełnymi dobrze brzmiących frazesów układamy się z tym albo owym. Nikt nie jest bez winy.

Władza uosabiana przez Tezeusza (Ildefons Stachowiak) i Egeusza (Waldemar Szczepaniak) bierze za mordę społeczeństwo, bez żenady zagląda młodym w…, po czym narzuca swoją wolę. Kobiety poniża, wystarczy spojrzeć na Hipolitę (Antonina Choroszy) w pierwszych sekwencjach sprowadzoną do roli zastraszonej ofiary męskiej dyktatury. Młodzi (Marta Herman, Julia Rybakowska, Andrzej Niemyt, Adam Machalica) uciekają więc do Ateńskiego Lasu, ale ich relację naprawdę trudno nazwać idylliczną. Projektowaną przez Szekspira miłość, zakłócaną przez psotne elfy i wcale nie nieomylnego w swych czarach Puka, zastępuje coraz bardziej brutalna gra w dominację. Hermią, Heleną, Lizandrem i Demetriuszem rządzi biologia, seksualne żądze domagają się spełnienia, niemal wszystko w imię zaspokojenia zwierzęcego pożądania. I stąd, a nie z powodu chorych fantazji inscenizatora, budzący taki opór fragment z sikaniem na śpiącą kobietę. Nie po to, by patologię w społeczeństwie chwalić, ale by ją napiętnować.

Ateński Las wycięto do gołych pni, co w mgnieniu oka przywodzi na myśl „Twin Peaks” Davida Lyncha. Całość ma zresztą w sobie to samo podskórne zagrożenie, jakim pulsowały najważniejsze dzieła autora „Blue Velvet”. U Klaty jak u Lyncha źródłem nieustającej opresji jest sama codzienność, okrucieństwo rodzi się dosłownie na pniu, niczego więcej mu nie trzeba.

Sen zamienia się zatem w lepką, duszącą miarę, męczy, nie daje spokoju, nikomu nie udaje się z niej uciec. Wspaniała Antonina Choroszy jako Tytania z początku zdaje się być nieujarzmionym dziwnym ptakiem jak z Almodovara, ale jej zadurzenie w aktorze grającym Dariusza Pieroga, któremu doprawiono gigantycznego penisa, nie ma w sobie nic z niewinnej igraszki. Jest dla wszystkich udręką, znów – bez uwolnienia. Nie przyniesie go bowiem rozbity na trzy postacie Puk (najstarszy Michał Grudziński, średni Łukasz Schmidt, najmłodszy Bartosz Włodarczyk), bo żaden z niego przyjazny duszek. Raczej podrzędny, udręczony kolejnymi misjami, do których nie ma cienia przekonania diabeł, demon rozgoryczony i w istocie bezsilny. Dlatego taką moc ma finał, zwykle grywany prostodusznie: oto widzowie sprowokowani przez Puka brawami dziękują wykonawcom za ich sztukę i sztuczki. Jak rozegrano to w Nowym, nie zdradzę. Powiem jedynie, że dawno nie widziałem tak celowo rozpaczliwego obnażenia całej nędzy teatru.

Nieprzypadkowo w programie do poznańskiego spektaklu wydrukowano tekst fundamentalnego songu Lou Reeda „Walk on the Wild Side”. Twórcy „Snu nocy letniej” w Teatrze Nowym też zapraszają nas na spacer po dzikiej stronie. Tylko nie obiecują, że uda się z niego wrócić.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image