Niewidoczni
„Cztery dobre powody, by rzucić wszystko w cholerę”, reżyseria Norbert Rakowski, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Jedni zobaczą w nowym opolskim spektaklu Norberta Rakowskiego luksusowy teatr galeryjny, zachwycą się pięknymi obrazami, zostaną z poczuciem estetycznego spełnienia. Też będą mieli rację, ale jest w tym seansie dużo więcej. Poczucie wkraczania i wychodzenia z pustki, próby uzasadniania swego życia. W „Czterech dobrych powodach, by rzucić wszystko w cholerę” jest wiele powodów, by mimo wszystko trwać, piękne, dojmujące role Mileny Lisieckiej i Jakuba Klimaszewskiego, a dla mnie – wzruszenie.
Nazywa się Roma. Pani Roma. Przychodzi tu tą samą drogą od trzydziestu lat. Zakłada służbowy uniform, zajmuje miejsce na krześle pod ścianą. Siedzi bez ruchu, ale cała napięta, musi mieć oczy dookoła głowy. Gdy trzeba zrywa się w mgnieniu oka, by delikatnie, choć stanowczo skarcić kogoś, kto odwija kanapkę, zbyt głośno mówi, chce odebrać telefon. Nie wolno – to miejsce ma swoje zasady nie do naruszenia. Wszystkie weszły w nią, panią Romę, bardzo głęboko, może wyrecytować odpowiedni punt regulaminu obudzona w środku nocy z najgłębszego snu. Trzydzieści lat robi swoje. Kobieta nie zna innego życia. Po pracy – tak ją sobie wyobrażam – powoli idzie do niewielkiego mieszkanka, kupuje coś na kolację i na śniadanie, wita się z sąsiadami, z tym, z owym zamieni kilka zdań. Powoli je kolację, czasem zerknie na jakiś film, na czytanie już nie ma siły. Przygotowuje spodnie i marynarkę na jutro, bo rano może braknąć czasu, a ona przez tych trzydzieści lat ani razu nie spóźniła się do pracy. Tak mija dzień po dniu, dzień po dniu, dzień po dniu.
W opolskim Teatrze Kochanowskiego Roma ma twarz i sylwetkę Mileny Lisieckiej. I jej głos, nie do powtórzenia. Choć w przedstawieniu „Cztery dobre powody, by rzucić wszystko w cholerę” pada niewiele słów i ona też nie ma do rozbudowanych dialogów i partii solowych, aktorka w głos wkłada życie swej bohaterki. Dźwięczy w nim twardość i pustka, bezbrzeżny smutek, rezygnacja, ale i dziwna delikatność. Norbert Rakowski umieszcza postaci w szerokiej panoramie galeryjnej przestrzeni, a mimo to mam wrażenie, iż mogę zajrzeć jej w oczy. Są wydrążone, jakoś po ludzku biedne, a jednak nie tracą nadziei.
Można rzecz jasna pisać o pięknej i skończonej roli Lisieckiej, ale mnie i reżyserowi chyba też bliżej do mówienia o jej przy całej pozornej skromności użytych środków na wskroś intensywnej obecności. Opolskie przedstawienie jest bowiem najpierw o trwaniu. Czasem niewidocznym, pozbawionym słów, niemal niesłyszalnym. Przez muzealne pomieszczenie przechodzą ludzie jak w „Godzinie, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem” Petera Handkego albo w oscarowym „Tangu” Zbigniewa Rybczyńskiego. Idą jak przez zatłoczony peron albo halę lotniska – bezimienni, z zawieszoną na ten czas tożsamością, dziwnie przezroczyści.
W poprzedniej swej opolskiej inscenizacji – „Badaniach ściśle tajnych” Iwana Wyrypajewa – Rakowski otaczał czworo bohaterów tłumem gdzieś biegnących, wchodzących sobie w drogę, czasem o siebie się ocierających performerów. Jak kiedyś sam Wyrypajew w niedocenionej autorskiej realizacji „Iluzji” w krakowskim Starym Teatrze wrzucał ich nie w zamknięty intymny mikroświat, ale w kosmos, otwierał przed naszymi oczami teatralny wszechświat, a w nim umieszczał ludzi jak elektrony, każdego w jego trajektorii ruchu. Tamten spektakl, dziś widać to jeszcze wyraźniej niż po premierze, mocno zmienił teatr Rakowskiego. Nie ma sensu formułować jednoznacznych wniosków, tym bardziej, że jest to twórca, który lubi zmieniać konwencje, nie brzydzi się sztukami dobrze skrojonymi, nie przekłada artystowskich ambicji nad kontakt z publicznością. Tak niewątpliwie pozostanie, ale przynajmniej ja po „Badaniach ściśle tajnych” i „Czterech dobrych powodach…” inaczej patrzę na Rakowskiego reżysera. Widzę w nim kogoś, kto rozszerzył granice swe teatru. Rzekłbym, że tworzy Rakowski teraz rozległe, a intymne ludzkie panoramy, z bliska, choć jakby z oddali przyglądając się umieszczonym w nich postaciom. Wiem, same w tym sprzeczności, a jakoś w obu przedstawieniach się nie wykluczają.
Mam pewność, że wszedł Rakowski na wyższy poziom reżyserskiej rozgrywki i teraz trzeba widzieć w nim kogoś, kto powołuje do życia całe światy, a nie tylko pojedynczych bohaterów. Można też zastanawiać się nad statusem inscenizatora w tych światach i nad tym, jak bardzo stają się autonomiczne. Tu, tak mi się zdaje, zależą w całości od decyzji reżysera, ma on nad nimi pełną władzę. Tyle że nie oznacza to, iż instrumentalnie traktuje postaci, bawi się nimi albo ich używa. Daje im życie, emocje, pozwala czuć, a nam razem z nimi. To niewątpliwie nie są propozycje dla każdego, ale w „Cztery dobre powody…” wszedłem bez zabezpieczeń, w tym świecie na niemal dwie godziny utonąłem, byłem najbliżej pani Romy i innych sportretowanych w przedstawieniu. Uważam tę inscenizację za najlepszą w dotychczasowym dorobku Rakowskiego. Zdystansowaną wobec ludzi, a jednak wobec nich czułą. Znów sprzeczności i znowu wszystko się zgadza…
Nie od wczoraj wiadomo, że Milena Lisiecka jest aktorką wyjątkową, w macierzystym łódzkim Teatrze Jaracza nie gra niemal nic i można byłoby powiedzieć, że to skandal, gdyby nie fakt, iż w przypadku tej sceny chyba już nic nie dziwi i nie będzie dziwić. Ważne, że dzięki „Czterem dobrym powodom…” wróciła do teatru, a my przypomnieliśmy sobie, kogo nam brakowało. Jednak opolskie przedstawienie to wspólna praca aktorów i performerów, tu każdy jest nie do pominięcia. Wspaniały jest Jakub Klimaszewski jako Boguś - może za trzy dekady stanie się panią Romą, ale na razie jest w biegu, spóźniony, w rozchełstanej koszuli, jakby nie na miejscu. W kilku sekwencjach buduje wytrzymaną kreację życiowego rozbitka, w którym jeszcze tli się resztka żaru. Magdalena Maścianica ma jedną scenę rozmowy przez telefon, ale tyle wystarczy, by zbudowała pełną postać aktorki, mającej żegnać się ze swymi aspiracjami. Karolina Kuklińska i Konrad Wosik we fragmencie wywiedzionym ze „Scen z życia małżeńskiego” Ingmara Bergmana mocno grają bolesne przyciąganie i odpychanie.
Bartosz Woźny wreszcie wyrzuca z siebie przetransponowane do scenariusza fragmenty monologu Regera z „Dawnych mistrzów” Thomasa Bernharda, oskarżając w nim nieludzką ludzkość, katolickie państwo i państwową sztukę. Bohater Bernharda siadywał przed obrazem Tintoretta w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum, ten grany przez Woźnego patrzy na wciąż to samo nieokreślone dzieło pod okiem pani Romy i Bogusia. Łączy ich złość, która raz po raz przechodzi we wściekłość, ale jej wybuchy nie uwolnią emocji, nie przyniosą uspokojenia.
„Cztery dobre powody, by rzucić wszystko w cholerę” mają nie tyle kontemplacyjny, co hipnotyczny rytm. Wchodzimy weń od razu wśród dźwięków „LIFE, LIFE” Ryuichi Sakamoto, długo czekamy na pierwsze słowa. Mamy czas, by dobrze zobaczyć wnętrze zaprojektowane precyzyjnie przez Marię Jankowską, poznać przepływających przez nie ludzi. Każdy z performerów jest inny, ma coś charakterystycznego, nie ginie w tłumie, chociaż go współtworzy. Choreograf Janusz Orlik tak wyreżyserował ruch postaci, by jego dominantą było chwilowe zastyganie, po czym przełamywanie bezruchu. Nieporównanie to trudniejsze od tradycyjnych efektownych układów.
Układa się opolskie przedstawienie w elegię trwania ludzi niewidocznych, ale nie – zbędnych. Dopisujemy sobie ich biografię, poza słowami z nimi się zaprzyjaźniamy, potem szukamy wzrokiem pani Romy. To nie jest teatr, który z kimkolwiek, czymkolwiek się ściga. To teatr, który każe się zatrzymać, ale niczego nie dopowiada do końca. Padają słowa z książki „Skafander i motyl” Jeana-Dominique’a Bauby’ego. „Przeskoczył kangur mur, mur w zoo. Mój Boże jakie wysokie to, mój Boże jakie piękne to”. I wszystko może zacząć się od nowa.