Recenzje

Męczennicy

Fot. Dawid StubeFot. Dawid Stube
„Sędziowie”, reżyseria Anna Augustynowicz, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie

W swoich najlepszych przedstawieniach, a należą do nich gnieźnieńscy „Sędziowie”, Anna Augustynowicz coraz bardziej zbliża się do teatru esencji. Wyrzuca wszystko, co niekonieczne, waży słowa, ogałaca emocje. Inscenizując jednoaktowy dramat Stanisława Wyspiańskiego odziera tragedię nawet ze śladów patosu, widząc fatum w szarej codzienności. To seans twardych słów i małych gestów, aktorskiej pokory, w której tkwi niespodziewana siła.

To nie jest łatwa rzecz – robić teatr w niewielkim mieście. Opowiadała mi kilkakrotnie szefowa Teatru Fredry Joanna Nowak, jak specyficznym miejscem jest Gniezno. Gdy idzie o liczbę mieszkańców to najmniejsze miasto w Polsce, w którym działa teatr repertuarowy ze stałym zespołem. Jeśli zaś mowa o tradycjach, przed jej nadejściem zdarzały pojedyncze przedstawienia niczym efemerydy (reżyserował choćby Piotr Kruszczyński), niemniej o Teatrze Fredry słyszało niewielu. Grał zwykle przedpołudniami, wybierał tytuły dla uczniów szkół, dopiero potem poważył się na spektakle wieczorne. Przyjście Joanny Nowak, do której dołączyła później krakowska reżyserka Maria Spiss w roli konsultantki artystycznej,  zmieniło prawie wszystko. Przez ostatnie lata pracowała w Gnieźnie czołówka progresywnych reżyserów, ich inscenizacje jeździły regularnie na ważne festiwale. Pamiętam pandemiczną internetową edycję krakowskiej Boskiej Komedii w 2020 roku, gdzie Teatr Fredry pokazywał dwa przedstawienia, a to nieczęsto się zdarza.

Do Gniezna blisko z Poznania, więc na premiery jeżdżą stamtąd specjalne autokary. Tak się jednak składało, że oglądałem u Fredry, poza bodajże jednym premierowym wieczorem, zwykłe szeregowe seanse. Popatrywałem przy tym na widownię, w niej widząc najbardziej namacalny dowód sukcesu Nowak, Spiss i całego zespołu. Trafiałem na niemal komplety i uważną, ciekawą tego, co zobaczy, publiczność. Podsłuchiwałem rozmowy, dowiadując się, że widzowie czują się tu u siebie, przychodząc niemal na wszystko. Mam pewność, że znacznie trudniej osiągnąć coś takiego w Gnieźnie niż w większości bardziej teatralnych miast. Bo to jest praca u podstaw, stopniowe podnoszenie poprzeczki musi wiązać się z ryzykiem, że pominięcie jakiegoś szczebla w drabinie odstraszy potencjalnych odbiorców przestraszonych hermetycznością propozycji. Teatr Fredry bowiem – dosłownie – wychowuje swą publiczność. Ośmiela ją do siebie, otwiera na różnorodne doznania, uświadamia, że istnieją czasem wymagające prawdziwego skupienia sceniczne języki.

Formułuję te spostrzeżenia z warszawskiej perspektywy, wiedząc, że mam obraz bardzo fragmentaryczny. Bo praca w gnieźnieńskim teatrze to musi być ciągła walka o widza, kalkulacja, na ile już można sobie pozwolić. Prawdziwym fenomenem okazała się tam „Krótka rozmowa ze Śmiercią” Marcina Libera, oparta na średniowiecznym klasyku Mikołaja z Mierzyńca oraz dyspucie pana, wójta i plebana autorstwa Mikołaja Reja, od kilku lat obecna w repertuarze, ale domyślam się, że najłatwiej byłoby przyciągnąć tłumy na „Zemstę” albo „Wesele”. Niekoniecznie na „Sędziów”, tym bardziej, że Anna Augustynowicz swoją surową, a jednocześnie bogatą w obrazy i znaczenia inscenizacją ani myśli ułatwiać komukolwiek interpretacyjnego zadania. Dlatego właśnie w Gnieźnie wybór tej sztuki Stanisława Wyspiańskiego szczególnie imponuje. Zawiera się w nim bowiem artystyczne credo reżyserki na dziś oraz postawa dyrekcji, która nie idzie na kompromisy, byle tylko zapewnić sobie frekwencyjny sukces. Robić teatr w Gnieźnie to nie jest łatwa rzecz, ale robić tam „Sędziów” to rzecz karkołomnie trudna.

Niedługa sztuka Wyspiańskiego kojarzy się zwykle ze znakomitą telewizyjną ekranizacją Konrada Swinarskiego, ale ja mam wciąż przed oczami obrazy ze wspaniałej inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. To był końcowy, jak się później okazało, okres pracy wielkiego reżysera, gdy również zmierzał do ascezy, każąc aktorom wydobywać z siebie skroplone emocje. „Sędziów” rozegrał na niemal pustej Scenie przy Wierzbowej, niejako wiążąc ich z najsłynniejszym dziełem czwartego wieszcza. Gdzieś z oddali dobiegał bowiem mocny rytm weselnej zabawy. Tragedia Samuela i jego synów stawała się rewersem hucznej imprezy w bronowickiej chacie. Na koniec zostawaliśmy sami z rozpaczliwym lamentem granego przez Jerzego Trelę ojca. Muzyka cichła, słowa wybrzmiewały z nieubłaganą siłą, a mnie chodziły ciarki po plecach.

Utarte przekonanie mówi, że teatr Anny Augustynowicz to pusta przestrzeń, co najwyżej trochę krzeseł, aktorzy w ciemnych niemal prywatnych kostiumach i słowna szermierka bez prawie żadnych ornamentów. To prawda, były przedstawienia, które na pierwszy rzut oka mniej więcej tak wyglądały i trzeba było wysiłku, by doskrobać się do bardziej ukrytych warstw. „Sędziowie” nie są jednak pierwszą inscenizacją, gdzie wybitna artystka przełamuje tę strategię. Gdy to robi – w ostatnich latach chociażby we wspaniałych „Ślubie” i „Odlocie” – osiąga moim zdaniem najdoskonalsze efekty. Spektakl z Gniezna to Augustynowicz, jaką znamy, a jednak inna. Widać, że przyszedł dla niej czas na poszerzenie pola walki, wyjście ze strefy reżyserskiego komfortu – przy jednoczesnej wierności sobie.

Tyle że teraz owa wierność opiera się na zmienności, by przypomnieć znaną zasadę Swinarskiego. Anna Augustynowicz wprowadza w świat swojego teatru świetne projekcje Wojtka Kapeli, przełamuje jednorodność kostiumów (ich autorem jest Tomasz Armada), zderza sceny dwójkowe ze zbiorowymi, mocniej podkreśla plastykę widowiska, a przy tym jest najbliżej teatru esencji, w którym zostaje jedynie to, co niezbędne. „Sędziowie” udowadniają, że legendarna szefowa Teatru Współczesnego w Szczecinie nie zamierza tracić czasu na postmodernistyczne igraszki, stojąc po stronie wielkiego serio. Inscenizacja sztuki Wyspiańskiego to teatr na wskroś poważny, jako się już rzekło ani twórcom ani widzom nie daje taryfy ulgowej.

Autor „Wyzwolenia” zbudował swój utwór na kanwie prawdziwego, opisanego w gazecie zdarzenia. Miało ono miejsce w lipcu 1899 roku we wsi Jabłonica we wschodniej Galicji. Syn żydowskiego karczmarza zabił jego służącą, podobno była to zbrodnia na tle miłosnym. Wyspiański w krótkich scenach obrazuje obyczajowe tło, stosunki rodzinne, wreszcie groteskowy sąd, kończy zaś całość skargą samotnego ojca. Chociaż „Sędziowie”, podobnie jak „Klątwa” mają konkretny adres i oparcie w prawdziwych zdarzeniach jak z kryminalnego pitavala, byli jedynym dramatem określanym przez pisarza jako tragedia. Rzecz jasna narzuca to od razu sztuce dodatkowy ciężar, stojący niejako w sprzeczności z pozornie pozbawioną wzniosłości fabułą.

Klasę scenicznych „Sędziów” można sprawdzać po tym, w jakim stopniu udaje się zniwelować ów konflikt. Sprowadzić wymiar tragiczny do ziemi, odsadzić w bolesnej potoczności, ale go ocalić, a na koniec wzmocnić. Anna Augustynowicz robi w Teatrze Fredry dokładnie to. Zaczyna pracę od uważnego wgryzienia się we frazy Wyspiańskiego i potraktowania tekstu niczym muzycznej partytury. Za tym idzie nadanie przedstawieniu wyrazistego rytmu, co sprawia, że poezja sztuki nie niknie, ale zdaje się być wypowiadana prozą, zatem zyskuje dodatkową komunikatywność. Znać dogłębną pracę z aktorami, by rozumieli każde wypowiadane słowo, a przecież utwór do łatwych nie należy. Tylko tak jednak można konstruować motywacje bohaterów.

Jesteśmy poza czasem, wtedy, a może dziś. W drewnianej izbie z dwiema parami drzwi, zamkniętej wielką ścianą, na której zobaczymy w zbliżeniach twarze postaci. Oblicze Samuela (Roland Nowak) przypominać będzie twarz umęczonego Chrystusa, bo jak on żydowski ojciec poniesie ofiarę. Tyle że jest Mesjaszem niższego rzędu, bo skalanym winą całego świata, niosącym ciężar zbrodni syna Natana (Dominik Rubaj). A my zderzamy się z tym bez osłonek, bowiem Augustynowicz i na stałe z nią współpracujący scenograf Marek Braun nie używają żadnych ozdobników. Wystarczą kilka taboretów i stolarski stół służący za warsztat. W surowej przestrzeni mocniej wybrzmiewać mogą emocje i tak się dzieje, choć reżyserka każe aktorom powściągać je, stronić od śladów patosu. Dlatego Samuel i Natan, Joas (Weronika Krzystek) i Jewdocha (Katarzyna Lis) nie są postaciami z wysokiej tragedii, ale męczennikami codzienności, choć podobnie doświadcza ich los. Wspaniale działa zestawienie trojga niemal debiutantów Krzystek, Lis i Rubaja z Rolandem Nowakiem i resztą gnieźnieńskiego zespołu. Młodzi grają żarem swej wrażliwości, są bardzo współcześni, co jeszcze potęguje kostium (puchowa kurtka Joasa), doświadczeni aktorzy Teatru Fredry najczęściej chowają się za postaciami z „Sędziów”, dając świadectwo pokory, w której tkwi prawdziwa siła. Najwięcej jednak zależy od Samuela. Roland Nowak tworzy kreację wybitną, bo surową, realistycznie osadzoną w tragicznych wydarzeniach, wypatrującą jednak w świecie wyższego porządku. Nowak ma w sobie twardość i ból, słyszalny w głosie, raz brzmiącym z pełną mocą, a raz więdnącym w gardle. W finale chciałby chyba zapłakać, ale w jego oczach już nie ma łez, zatem nie będzie ukojenia.

Anna Augustynowicz w swych przedstawieniach zadaje pytania, ale nie udziela odpowiedzi. W „Sędziach” z Teatru Fredry pyta więc, czy możliwa jest dziś tragedia. Mam też pewność, że nigdy wcześniej nie była tak blisko Tadeusza Kantora. W Gnieźnie postaci z „Sędziów” wchodzą na scenę tak, jak robiły to ludzkie widma w „Umarłej klasie”. Rytuał się powtarza.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image