Ludziki
„Wzrusz moje serce”, reżyseria Artur Tyszkiewicz, Teatr Ateneum w Warszawie
Jest ich czworo. Dziwnie się nazywają – Lalalala, Jako-taka, Pszoniak i ten najważniejszy, Lamka. Snują się po swoim świecie, zagadując nieuchronne. Są jak rozbity na cztery postacie Charlie, śmieszni, żałośni, szukający lepszej imitacji życia. Artur Tyszkiewicz w warszawskim Teatrze Ateneum odziera dramat Levina z farsowej rodzajowości, proponując tragikomedię ludzkiego losu. W świetnym trio Kijowska – Damięcki - Simlat największe wrażenie robi rola tego ostatniego.
Coś się zmienia. Jednego dnia w Teatrze Dramatycznym oglądam dziwotwór „Arka i Ego” według koncepcji Lucy Sosnowskiej – na wskroś pretensjonalny esej o nawiązywaniu zerwanej więzi z naturą, w którym od słów i komunikatywności przekazu ważniejsze są podlane ideologicznym sosem zespołowe choreografie, mające przekonywać, że aktorzy tworzą jeden wyjątkowy organizm. Cóż z tego, skoro kolejne sekwencje zamiast emocjonalnego zaangażowania budzą śmiech, całość poraża nudą i nie przykryją tego nośne hasła. Nieopodal w Teatrze Polskim straszy karykaturalne „Tango” w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego z Arturem do złudzenia przypominającym niegdysiejszego dziennikarza, a dziś polityka, oraz Edkiem czyli odbiciem powszechnie znanego niestety prezesa koncernu paliwowego… Do tego archaiczne aktorstwo, próba przykrycia pytania o dzisiejszy sens dramatu Mrożka farsową mechaniką. Nie ostała się nawet „La Cumparsita”, bowiem wbrew wskazówkom autora reżyser wybrał kompozycje swego stałego współpracownika. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie teatralną Warszawę czeka podział na sceny definiujące się jako progresywne i temu podporządkowujące niemal wszystko, bez refleksji, że już niedługo niemal nic nie będzie ich różnić, ci sami będą bowiem reżyserzy, podobny repertuar, konwencje i estetyka. Po drugiej stronie zostanie kilka miejsc tkwiących od lat w niezmienionym artystycznym kształcie, co skutkuje stagnacją i marazmem, bolesną przewidywalnością kolejnych poczynań.
Jest jednak jeszcze trzecia droga, o czym w ostatnich miesiącach przekonuje Ateneum kierowane przez Artura Tyszkiewicza. „To wiem na pewno” Andrew Bovella ze wspaniałymi rolami Agaty Kuleszy, Przemysława Bluszcza i Pauliny Gałązki przygotowała tu Iwona Kempa. Efekt? Bilety wyprzedane na miesiące naprzód. Kostrzewski wraz z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk „Alicją w krainie snów” spróbowali odczarować scenę dla młodzieży i choć nie wszystko im się udało, ich pracę trzeba absolutnie docenić, bo wyszło fajne przedstawienie. Miłośnicy Mariana Opani oklaskują „Meneliadę”, rozsmakowani w prozie Sándora Máraiego mają dla siebie „Znieważonych”, chociaż przyznaję, iż mimo szacunku dla wspólnej inicjatywy Przemysława Bluszcza i Dariusza Wnuka szlachetnie pomyślany seans pozostawił mnie w obojętności. Wymieniam tytuły z ostatnich miesięcy i łapię się na tym, że przecież nic w nich niezwykłego. I może właśnie to jest w nowym profilu Ateneum najważniejsze. Teatr na Powiślu wygląda dziś na ostentacyjnie normalny, stroniący od skrajności, przyjazny tak dla twórców, aktorek i aktorów, jak i – co ważniejsze – dla publiczności. Najprościej mówiąc, Ateneum jest dziś dla tych, których odrzuca tak „Arka i Ego” w Dramatycznym, jak „Tango” w Polskim, a takich widzów jest bardzo wielu. To oczywiście dopiero początek pracy, osadzenie się na obranej drodze może okazać co najmniej tak samo trudne, nie da się przecież wyeliminować ryzyka pomyłki, a trzeba bardzo uważać, by nie zawieść raz zdobytego zaufania widowni. Niemniej pierwsze kroki zostały zrobione. W Teatrze Ateneum znowu oddycha się pełną piersią.
Dowodem na to „Wzrusz moje serce”. Artur Tyszkiewicz słusznie uchodzi za specjalistę od twórczości izraelskiego pisarza, z sukcesem reżyserował przed laty „Sprzedawców gumek” w Imce, w Ateneum wspaniały był „Shitz” ze wspaniałą rolą Wiktora Zborowskiego, mniej podobał mi się „Nikt” w Narodowym, nie widziałem niestety „Pakujemy manatki” w Lublinie. Ma niewątpliwie Tyszkiewicz słuch na sprzeczności Hanocha Levina, połączenie śmiechu z rozpaczą, przyziemności z okaleczonym pięknem. Obcując z dramaturgią autora „Kruma” czuje się pewnie chyba przede wszystkim dlatego, że to jego ton, bliski mu styl i emocje. Może i można zrobić znakomite przedstawienie ze sztuki kogoś sobie odległego, ale to chyba karkołomnie trudne i psychicznie kosztowne. Tyszkiewicz Levina lubi, dlatego chętnie zanurza się w jego świat, choć porusza się po nim dawno wytyczonymi ścieżkami. Wyobrażam sobie kilka sposobów wystawienia „Wzrusz moje serce” i każdy byłby łatwiejszy od tego, na jaki zdecydował się szef Ateneum. Nie umiem przewinąć sobie w pamięci całego jego dorobku, ale ostatni spektakl wydaje mi się najbardziej radykalnym ze wszystkich, jakie zrobił, a przecież było ich niemało.
Dramat Levina na pierwszy rzut oka wydaje się dobrze naoliwioną farsą o bardzo śmiesznych ludziach, zatem nic dziwnego, że kusi, by tak go grać. Wystarczy przecież zespół fachowców, sprawni aktorzy odnajdą się w efektownych, przerysowanych zadaniach, publiczność będzie miała dobrą zabawę i wyjdzie zadowolona. Tyle że taka interpretacja wydaje się twórcom w Ateneum zbyt łatwa, dlatego idą w inne rozwiązania. Najpierw odzierają sztukę z farsowej rodzajowości, jak ognia unikając prostego realistycznego obrazowania. Scenografia Justyny Elminowskiej przedstawia zdezelowaną estradę amfiteatru w zapomnianym przez wszystkich kurorcie, na tylnej ścianie mocno zużyty billboard z niezrównaną Lalalalą, diwą na miarę tego światka. Z boku resztki po barze, kilka wysokich stołków. Na proscenium kilka ławek. Wszystko wygląda tak, jakby sezon tu skończył się na zawsze, zostali tylko ci, co nie mieli dokąd uciec. Choćby perkusista (Piotr Maślanka), rozbitek z dawnej dansingowej orkiestry, wygrywający na bębnach i talerzach cyrkowy rytm spektaklu, niemalże komiksową kreską akcentujący wyobrażone wzloty i rzeczywiste upadki bohaterów.
Sędzia Lamka (Łukasz Simlat) wystaje pod drzwiami ukochanej Lalalali (Julia Kijowska), wmawiając sobie, że i ona go kocha, z czasem z coraz mniejszym przekonaniem. Jego przyjaciel Pszoniak (Grzegorz Damięcki) słucha go, wiedząc, że to tylko blaga. Sam po dwudziestu sześciu latach małżeństwa chce uciec od ołtarza od swej Jako-takiej (znów Kijowska), bo ona tylko śpi i męczy się tym leżeniem w łóżku i żąda ciągle hektolitrów herbaty. Ich egzystencje są powiązane ze sobą, jak połączone są losy Vladimira, Estragona, Pozzo i Lucky’ego w „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Lamka czeka na Lalalalę jak Didi i Gogo na Godota, Pszoniak chce uciekać, ale wróci do domu, bo gdzie indziej nie widzi dla siebie życia. Mijają pory roku – wiosna, lato i jesień – Lamka marznie, ale nie opuszcza swojego posterunku pod oknem wybranki. A ta co jakiś czas sprawdza, czy jest, jakby to miało ją podnieść, dowartościować, uzasadnić, że mimo wszystko warto.
Wszystko to ciąży ku ziemi, a jednak przedstawienie Tyszkiewicza ucieka od jednoznacznych klasyfikacji ku dziwnemu połączeniu Beckettowskiej z ducha komedii rozpaczy ze slapstickowym żywiołem, celowo podkręcanym, jakby na sterydach. Lamka Łukasza Simlata zaczyna spektakl z nienaturalnym podnieceniem opowiadając o swym podboju. Pszoniak Grzegorza Damięckiego śmieje się zbyt szeroko, mówi zbyt głośno, jakby miał udowodnić, że żyje pełną parą. Lalalala Julii Kijowskiej wygina ciało w pozach prowincjonalnej gwiazdki, próbuje roztaczać wokół siebie nimb sukcesu. Z kolei w roli Jako-takiej Kijowska przewiesza się przez bar, chrapliwym głosem domagając się herbaty. Nawet przez chwilę nie widzimy jej twarzy. Kusi, by szukać w nich egzystencjalnej podbudowy i pewnie dałoby się ją znaleźć, ale nie to wydaje się najważniejsze. Tyszkiewicz wraz ze znakomitym aktorskim trio idą bardziej brawurowo, chwilami wręcz bezczelnie. Szukają dna rozpaczy, podbijając bębenek opętańczego śmiechu, bez jakichkolwiek podpórek. „Wzrusz moje serce” w Ateneum nie jest więc w żadnym razie realistyczną farsą z psychologicznym tłem, ale jest przesterowaną komedią na pełnej petardzie, tyle że na dnie szklanki zostaje bardzo gorzki smak.
Świetnie w upiornie trudnej tej konwencji odnajdują się aktorzy. Grzegorz Damięcki z początku trzyma się z trochę z boku, by docisnąć pedał gazu w scenach ucieczki i powrotu do domu. Jest w jego bezradności przejmująca desperacja. Julia Kijowska powraca na scenę po kilku latach po kreacjach w „Tramwaju zwanym pożądaniem” i „Spowiedzi motyla”. Gra bardziej wyobrażenie dwóch kobiecych archetypów niż realne postaci. Już jest wyrazista, a będzie jeszcze bardziej, gdy pewniej poczuje się cielesnej partyturze znaków, z których buduje swe role. Powraca także zajęty ostatnio w filmie i serialach Łukasz Simlat i od razu tworzy swą najważniejszą dotąd teatralną rolę.
Jego dziwnie pobudzony, ze smutkiem clowna uśmiechnięty Lamka ma coraz bardziej puste, wydrążone oczy. Mówi jak ludzie u Becketta, jakby próbował zagadać nieuchronne. Jest jak Charlie Chaplin o przetrąconym kręgosłupie, śmieszny do bólu, do wzruszenia zrozpaczony. Wraz z Kijowską i Damięckim zamienia „Wzrusz moje serce” w Ateneum chaplinadę małych ludzików. Trochę podobnych do nas, chociaż tak trudno się do tego przyznać.