Recenzje

Jan Klata – poszerzenie pola walki

fot. Natalia Kabanowfot. Natalia Kabanow
"Czego nie widać", reżyseria Jan Klata, Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Informacji o tym, że Jan Klata w gdańskim Teatrze Wybrzeże zrealizuje „Czego nie widać” Michaela Frayna, z początku towarzyszyło niedowierzanie. Że niby jak to – Klata i farsa fars? Podejrzewano reżysera o drwinę z przypisywanej mu rangi, zastanawiano się, o czym świadczy skok w bok w z głównego nurtu dotychczasowych poszukiwań. Niektórzy nie obejrzawszy przedstawienia, wydali wyrok – przecież sam fakt, iż artysta idzie w lekki repertuar oznacza regres formy albo przynajmniej dowód, że reżyser abdykuje z pozycji Twórcy, Na Którego Spektakle Się Czeka.

Tymczasem nic z tych rzeczy. „Czego nie widać” oznacza jedynie zmianę tonu, a dla Jana Klaty poszerzenie pola walki. Znakomita, ale piekielnie trudna w inscenizacji sztuka Frayna to prawdziwy egzamin, gdy idzie o żonglerkę teatralnymi konwencjami, skuteczność uruchomienia scenicznej machiny i osiągnięcie takiego porozumienia z aktorami, jakie daje im swobodę grania  przy jednoczesnej wręcz chirurgicznej precyzji. To wcale nie jest tak, że decydując się na „Czego nie widać”, Klata obniżył loty. Przeciwnie, uciekł w szaleńczy śmiech, żeby powiedzieć coś bardzo poważnego na temat teatru i świata.

To symptomatyczne, że były dyrektor Narodowego Starego Teatru w Krakowie do haniebnym konkursie na to stanowisko „wygranym" przez okrytego niepamięcią Marka Mikosa pracuje przede wszystkim za granicą, w Polsce zaś miejsce dla siebie znalazł nie na scenach, które się wtrącają i raz po raz formułują mocne manifesty, ale w miejscach robiących swoje bez jakże słusznych deklaracji. „Czego nie widać” to jego trzeci po „Trojankach” Eurypidesa i „Balkonie” Geneta spektakl w gdańskim Wybrzeżu, prowadzonym przez Adama Orzechowskiego, „Czerwone nocy” Barnesa przygotował w poznańskim Teatrze Nowym u Piotra Kruszczyńskiego i niebawem ma tam powrócić, „Lazarusa” Bowiego i Walsha we wrocławskim Capitolu wtedy jeszcze kierowanym przez Konrada Imielę, z kolei najnowszy projekt – „Act of Killing” według słynnego filmowego dokumentu Joshuy Oppenheimera – to krakowski Teatr Słowackiego dowodzony przez Krzysztofa Głuchowskiego. Tylko ten ostatni nie z własnej woli wpadł w środek politycznego cyklonu, ale przynajmniej na razie silą fantastycznego, w pełni zjednoczonego zespołu oparł się zaplanowanej przez władzę destrukcji. Pozostałe codziennie mierzą się z rzeczywistością, rzadko szukając rozgłosu. Przy tym nie mam najmniejszych wątpliwości, że to jedne z najlepiej funkcjonujących instytucji teatralnych w kraju. Właśnie dlatego, że wszystko tam odbywa się normalnie. 

Tak się składa, że do napisania swej najlepszej sztuki Michaelowi Fraynowi posłużył sztafaż teatru w teatrze. Jesteśmy na próbie generalnej spektaklu „Co widać”, wszystko się sypie, aktorzy nie znają ról, fragmenty dekoracji odpadają, reżyser wściekłość miesza z rozpaczą, a do premiery zostały godziny. Katastrofa absolutnie nieunikniona. W drugim akcie trupa jest w tournée długo po premierze, przedstawienie zjada własny ogon, dochodzą miłostki i liczne animozje między członkami ekipy. Taki stan rzeczy widzi reżyser, który odwiedza swoich aktorów, nie dlatego jednak, by dopilnować swej pracy podczas eksploatacji, ale chcąc spotkać się z kochanką. To, co zastaje, to pożoga, nie da się użyć innego słowa. Ostatni fragment to niemal pożegnanie z „Co widać” – ostatnie przedstawienie. Z kalekiej inscenizacji nic nie zostało, aktorzy już na całego stosują zasadę „ratuj się, kto może”, bo nic im nie zostało. Rekwizyty giną na potęgę, drzwi i szyby wypadają z ram, istne tornado, absolutna sceniczna apokalipsa.

Można grać to dokładnie tak, jak napisał Frayn i też będzie doskonale. „Czego nie widać” to bowiem najwyższa szkoła farsowej jazdy i ostateczna konsekracja gatunku. W farsie jak wiadomo najważniejsi są aktorzy, no i drzwi. U Klaty i scenografa Mirka Kaczmarka par drzwi jest bodaj dwanaście. To dużo, już osiem byłoby wystarczająco. A tak stopień komplikacji jeszcze się zwiększa. Trzeba otworzyć jedne drzwi i zamknąć kolejne dokładnie we właściwej sekundzie, każde opóźnienie niweluje oczekiwany efekt. Wszystko zatem musi odbywać się, i tak się dzieje, w błyskawicznym tempie, intryga wystawianego sztuczydła nakłada się na relacje wewnątrz trupy. Brytyjski dramaturg daje wyraz biegłej znajomości aktorskiego rzemiosła, ale i psychologii rządzącej teatralnymi zespołami. Zatem nie ma co kombinować – najpierw trzeba iść za autorem, dając aktorom szanse na kontrolowane szaleństwo. Tak było w legendarnym spektaklu Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym sprzed trzydziestu lat. Zagrali w nim między innymi Marta Lipińska, Krzysztof Wakuliński, Marek Bargiełowski, Krzysztof Kowalewski oraz Bronisław Pawlik, tytuł nie schodził z afisza w nieskończoność, niepostrzeżenie stał się punktem odniesienia, no i sprawił, że na farsę, dotychczas traktowaną jako gatunek pośledni, spojrzano z szacunkiem. Zupełnie słusznie zresztą, bo farsa to jest bardzo poważna sprawa. Robiąc ją, nie da się w niczym oszukać, w mig obnaży teatralnego dyletanta albo hochsztaplera.

Można też szukać w „Czego nie widać” drugiego dna albo je autorowi zgodnie z duchem utworu dopisać. Właśnie tą drogą poszedł na sopockiej Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże Jan Klata. Po pierwsze, nienachalnie, za to mocno ironicznie sportretował w przedstawieniu samego siebie. Reżyser grany przez Piotra Biedronia nosi glany i bluzę z naciągniętym niemal na oczy kapturem, sadzi wielkie kroki i mówi w charakterystyczny sposób. Tak jak niegdyś parodiowało się Andrzeja Wajdę i Gustawa Holoubka, tak gdański aktor narysował Jana Klatę, subtelnie, choć zdecydowaną kreską. W drugim akcie Biedroń ma też dopisany monolog, gdzie opowiada o swej nowej bardzo progresywnej produkcji „Makbet. Szczątki”, w której dramaturg utknął przepisując tekst przy „performatywnej reprezentacji waginy”, ale recenzje i tak będą dobre, gdyż ów dramaturg jest przy okazji recenzentem właśnie… Podobieństwa do znanych z polskiego środowiska teatralnego tytułów, zdarzeń, postaci i praktyk są oczywiście absolutnie zamierzone, reżyser bawi się nimi ku uciesze wtajemniczonych, co poniektórym pokazując, że ich działania zwykle przyjmowane bez szemrania nie pozostają niezauważone. Jednak sopockie „Czego nie widać” to nie jest tylko zawoalowana wendetta Klaty na tych czy tamtych koleżankach i kolegach, ale ironiczne i bezlitosne spojrzenie na polski teatr. Zły polski teatr, gdzie spektakle takie jak „Co widać” i stosunki podobne do tych panujących w zespole opisanym przez Frayna są możliwe, choć oczywiście nie tak farsowo przerysowane.

Całkowicie osobnym pomysłem inscenizatora są intermedia dzielące poszczególne akty scenicznej katastrofy „Co widać”. Przy dźwiękach „Nuclear War” Sun Ra aktorzy z widocznym trudem niczym siła robocza przesuwają obrotówką. Można więc wywnioskować z tego, że Jan Klata unikający jak ognia występowania w modnych antyprzemocowych chórach daje własny głos w sprawie traktowania pracowników w teatralnych instytucjach. Tyle że nie jest to na szczęście publicystyczne oburzenie, a metafora obudowana mocnym cudzysłowem. Podobnie można potraktować antywojenną wymowę przedstawienia z filmem z defiladą na cześć Putina i znaczącymi obrazami składanych mu hołdów. Nie jest to powiedziane wprost, ale można się domyślać, iż trupa gra gdzieś na tyłach frontu. Opuszczając pole gry aktorzy zakładają kamizelki kuloodporne, wracając mają je przyprószone tynkiem. Wydaje się więc, że Klata samego siebie i swój teatr umieszcza w sytuacji wojny, wyciągając wnioski z obecnej sytuacji. Odwołuje się też do tradycji mówiącej, że właśnie frontowe teatry miały nieść walczącym nie metafizyczne doznania, a prostą rozrywkę.

W Sopocie zapewnia ją świetny zespół Wybrzeża, znowu funkcjonujący jak doskonale naoliwiony mechanizm. Wymienię tylko Katarzynę Figurę, Dorotę Androsz, Krzysztofa Matuszewskiego, ale wieczór należy przede wszystkim do Magdaleny Gorzelańczyk. Gra bezustannie szukającą szkieł kontaktowych i chcącą się rozbierać Brooke i udowadnia, że nawet w roli stereotypowej kretynki można udowodnić i skalę talentu, i aktorską klasę. Jan Klata z kolei udowadnia, że potrafi to, co wcześniej, ale umie i inaczej. A niepohamowany śmiech jest skuteczną ucieczką – szczególnie w takich, jak nasze, fatalnych po prostu czasach.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image